Co by pusto nie było, ktos obiecywał, że napisze opowiadanko w lipcu, ghrrrr
Poniżej thiller-groteska.
Wieczny łowca (ver 2.0)
Mężczyzna wyszedł nagi na taras domu. Rozłożył szeroko ramiona i uniósł wysoko głowę. Zamknął oczy. Czuł wyraźnie zapach krwi. Potężne, wiekowe drzewa dostojnie kiwały koronami, oddając hołd wschodzącemu słońcu.
- Oto nadchodzę! Pierwszy z pierwszych i ostatni z ostatnich! - Ryk mężczyzny wdzierał się drapieżnie w leśną ciszę.
***
- Czego? - Leon wywalił do słuchawki.
- Że jak? Gdzie, w lesie? Pięćdziesiąt cztery?
- Dobra, zaraz tam będę - powiedział. Niech to szlag. Właśnie umówił się ze znajomą dziwką. Wyjął piersiówkę, pociągnął spory łyk. Robota, nie zając, nie ucieknie.
***
Gdy w końcu dotarł na miejsce, zobaczył wokół góralskiego domu masę kręcących się ludzi. Karetki tarasowały całą drogę. Na polanie stał helikopter. Podszedł bliżej. Naprawdę wiele widział, ale widok martwych kobiet i mężczyzn z obciętymi głowami leżącymi przed domem, robił makabryczne wrażenie. Mało nie zwymiotował. Musiał się znowu napić.
Nikt z ekipy koronera nie zwracał na niego uwagi. Każdy robił to, co do niego należało. Leon też.
Na tyłach posesji stał wielki, śnieżnobiały namiot weselny. Długie stoły zastawione wykwintnym żarciem, resztki jedzenia i dobrego alkoholu przyciągały jak magnes. Zastanawiał się, czy nie zwędzić jednej flaszki, ale zrezygnował, właśnie ktoś robił zdjęcia.
Poszedł dalej. Na tarasie domu walały się odcięte głowy. Upiorne twarze, na których ewidentnie malowała się radość. Ich uśmiechnięte usta kontrastowały z kawałkami mózgów, wypływających z roztrzaskanych czaszek. Boże tyle ofiar, dzieci! Jakaś sekta? - pomyślał Leon.
Ekipa już kończyła. Zwłoki pakowano do plastykowych worków. Mundurowi właśnie tworzyli tyralierę, aby przeczesywać okolicę.
- Ktoś widział, co tu się stało? - zapytał stojącej obok brzydkiej, rudowłosej funkcjonariuszki o pyzatym obliczu.
- Nie ma świadków. Pracownik firmy cateringowej zgłosił zdarzenie godzinę temu, panie inspektorze - odpowiedziała regulaminowo policjantka.
- Zawadzki! - usłyszał zdenerwowany głos szefa. A tego, co przywiało? Zaklął prostacko. Pewnie w końcu jakaś ważna szycha kazała mu ruszyć tłusty zad w teren.
- Słuchaj mnie uważnie. Ci tam - tęgi mężczyzna wskazał stos ciał - to znajomi naszego ministra, same grube ryby. Imprezę sobie zrobili. Wiesz, co to znaczy? Masz, k..., stanąć na rzęsach i znaleźć sprawców! - wysapał, jego tłusty brzuch falował rytmicznie. Leon wyobraził sobie jak stojący przed nim grubas tańczy salsę. Uśmiechnął i powiedział:
- Tak jest, panie komendancie!
***
Przeglądał raport biegłych. Wnioski zaskoczyły go zupełnie. Wszystkie ofiary zmarły naturalnie. Odkryto ślady bosych stóp, prawdopodobnie należących do jednego sprawcy, mężczyzny. Morderca odcinał głowy, miażdżył i wycinał kawałki mózgu, a dokładnie gruczoły szyszynki. Znalezione odciski palców i kawałki naskórka. Na końcu widniała dość nietypowa uwaga: DNA sprawcy jest nieuszkodzone. Stan idealny. Sprawca nie był notowany. Musiał to wyjaśnić.
- Witam, to pan robił analizę DNA? Co oznacza ten zapis o idealnym stanie? - zapytał przez telefon.
- Widzi pan, DNA każdego człowieka ma drobne defekty. Są różne przyczyny: wady genetyczne, wpływ środowiska, przebyte choroby, odżywianie i tak dalej. A tutaj mamy przypadek człowieka, którego kod genetyczny jest w nienaruszonym stanie. Jakbym oglądał - zapadła na moment cisza w słuchawce - wzorcowy genotyp?
Podziękował za wyjaśnienia. Znaczy, co? Idealny morderca? To masz pecha bydlaku, trafiłeś na idealnego policjanta. Rozmyślania przerwał telefon. Następna rzeźnia, tym razem na dyskotece. Jego ideał zabił dwadzieścia trzy osoby.
***
- Panie inspektorze! Czy to prawda, że powołano sejmową komisję specjalną?
- Czy udzielone pełnomocnictwa są wystarczające do prowadzenia dochodzenia?
- Dlaczego żona od pana odeszła?
- Czy morderstwa mają związek z... - Tłum reporterów napierał na Leona Zawadzkiego ze wszystkich stron. Powoli narastała w nim irytacja. Jeszcze chwilą i da komuś w mordę. Na szczęście wytoczył się jego szef. Poprawiając tandetny krawat, krzyknął w stronę dziennikarzy:
- Proszę państwa! Śledztwo... - Leon nie słuchał dalej popisów oratorskich komendanta. Szybko wykorzystał okazję i czmychnął do gmachu Komendy Wojewódzkiej. Na schodach zaczepił go starszy mężczyzna w staromodnej marynarce, w dłoniach trzymał wyświechtaną, skórzaną teczkę. Zawadzki spojrzał na niego surowo. Ale tamten tylko poprawił okulary na nosie i zagaił:
- Wiem dlaczego on zabija!
- Ta? A co, jest pan jego kuzynem?
- Niech pan sobie nie żartuje, to poważniejsza sprawa niż się wydaje! - obruszył się nieznajomy.
- Może porozmawiamy, wszystko panu pokażę.
- Teraz? Tutaj, na schodach? A może w toalecie?
- Proszę pana! Pan nie traktuje mnie poważnie. Oto moja wizytówka. Żegnam! - odwrócił się na pięcie i odszedł. Inspektor wzruszył ramionami i ruszył dalej.
***
Dr Euzebiusz Warski, Wydział Chemiczny, Politechnika Warszawska. - Widniał napis na drzwiach.
- Witam pana inspektora, jednak pan się zdecydował, proszę! - Wskazał ręką krzesło. Chwilę pokręcił się po pokoju, czegoś szukając. Nastąpiła niezręczna cisza.
- Chciałem pana przeprosić, panie doktorze, ale wie pan, ten stres! - Leon próbował przełamać pierwsze lody. Może wcześniej nie był zbyt subtelny, ale teraz czuł się naprawdę zażenowany.
- Dobrze, już dobrze, nie gniewam się. - Uczony wykonał ruch ręką, jakby odganiał natrętne muchy.
- Widzi pan, dzięki temu, że media tak rozdmuchały tę sprawę, i jeszcze te publiczne lamenty kleru - kiwnął głową z dezaprobatą - zastanawiałem się, dlaczego akurat szyszynka. Znaczy, dlaczego jej nie było w tych mózgach ofiar. - Warski przestał się kręcić po pokoju i w końcu usiadł naprzeciw inspektora.
- I nagle zrozumiałem. Chodzi o nieśmiertelność! - wypalił.
- Aha... - Leon żałował, że tak szybko wyraził skruchę. Już miał wstać, gdy uczony wyciągnął jakiś gruby skoroszyt w sztywnej oprawie.
- Tutaj ma pan ostatnie wyniki, nasz wydział, a dokładnie mój instytut, zajmuje się badaniami nad organicznymi nadprzewodnikami w wysokich temperaturach..
- Hm...
- A tak, rozumiem, może przedstawię to przystępniej. Niektóre pierwiastki szlachetne, głównie platynowce, w określonym stanie i w odpowiednich warunkach stają się nadprzewodnikami. - Uczony na chwilę przerwał wykład.
- O, przepraszam, nie zaproponowałem panu nic do picia! - spojrzał na Zawadzkiego ze skruchą. Inspektor wolał raczej coś mocniejszego, ale grzecznie podziękował. Jeszcze wytrzyma. Miał nadzieję, że ten dziwak go nie zamęczy.
- Już dochodzę do sedna. Niedawno naukowcy z US Naval Research znaleźli śladowe ilości tych metali w ludzkich mózgach, zaś ich największe stężenie było w szyszynkach, i doszli do wniosku, że komórki w ciele, a zwłaszcza komórki mózgowe, porozumiewają się ze sobą dzięki zjawisku nadprzewodnictwa, i że między komórkami przepływa światło, a nie, jak mówi się powszechnie, prąd elektryczny - kontynuował Warski - Okazało się też, że owe pierwiastki są w stanie jednoatomowym. To dosyć nietypowe zachowanie dla metali. A teraz najciekawsze: wyniki badań przeprowadzonych przez Bristol-Myers-Squib ujawniły, że jednoatomowe pierwiastki połączone ze sobą w odpowiednich proporcjach wchodzą w reakcje z ludzkim DNA, korygując uszkodzony łańcuch kodu genetycznego. Można powiedzieć, że DNA wraca do idealnego stanu - zakończył Warski, przyglądając się badawczo inspektorowi.
- Czyli co, ten psychopata zabija wszystkich dookoła, bo chce mieć te pieprzone metale?
- Ano tak, jeśli korygują DNA, to oznacza, że można żyć wiecznie. No, może przesadziłem, ale na pewno kilkaset lat dłużej - skwitował uczony.
***
Zawadzki wyszedł oszołomiony. Może ten stary piernik ma rację. Ale co mi z tej wiedzy, skoro nie mogę złapać mordercy. Mam powiedzieć komisji, że przestępca chce być wiecznym łowcą? Czegoś mu brakowało w tej teorii. Ta myśl dręczyła go aż do powrotu do biura.
Na stole leżały porozwalane akta sprawy. Odruchowo rozejrzał się po pomieszczeniu. Jarzeniówki świeciły mętnym światłem, biurka były puste. Spojrzał na wiszący zegar, dopiero w pół do szóstej. Koniec tygodnia, pewnie wszyscy wcześniej wyszli. Został sam, nie spieszył się, po co wracać do pustych, czterech ścian. Otworzył szafkę i sięgnął po jedynego przyjaciela. Przyjemny żar rozpalał gardło.
Nagle pojawił się przed nim człowiek. Nieznajomy patrzył na inspektora. Jego wzrok przenikał go na wylot. Leon miał wrażenie, że przybysz widzi jego duszę. Ledwo go rozpoznał, bardzo się zmienił od ich ostatniego spotkania. Wcześniej, ciągle wystraszony, chudy facet z latającym wzrokiem, a teraz wyglądał na zadbanego i wysportowanego mężczyznę. To pewnie Marian Domski, siedem lat temu złapany przez Zawadzkiego na gorącym uczynku w sklepie jubilerskim, kiedy próbował nieudolnie zwędzić jakieś kosztowności z platyny czy ze złota. Sąd orzekł niepoczytalność, nakazał obowiązkowe leczenie psychiatryczne.
Jak on wlazł do strzeżonego budynku? Inspektor zastanawiał się gorączkowo, próbując sięgnąć po broń, ale nie mógł ruszyć ręką. W jakiś niewyjaśniony sposób, jego kończyny przestały go słuchać. Pot wstąpił na czoło. Oblizał nerwowo usta.
- Wejdź we mnie, a będzie ci dane! - usłyszał. Obcy zbliżył się o krok i stanął na wprost biurka. Leon miał cichą nadzieję, że ten wariat nie jest gejem.
- Domski? - przestraszył się swojego głosu.
- Pierwszy z pierwszych i ostatni z ostatnich! - zagrzmiał głos. Ciarki przebiegły inspektorowi po całym ciele. Domyślał się, że konwersacja nie będzie trwała wiecznie. Jak negocjować z wariatem? Zyskać na czasie. Pomyślał.
- Dlaczego to robisz? Z zemsty? - zapytał Leon.
Nie otrzymał odpowiedzi. Wokół nieznajomego pojawiła się poświata. Rozszerzała się, gwałtownie pochłaniając przestrzeń nad inspektorem.
Zawadzki przestał się bać. Poczuł odprężenie. Obrazy z jego życia przewijały się w głowie w zawrotnym tempie. Nie miał bliskich. Nikt nie zapłacze nad jego grobem. Co za różnica, teraz czy później. Był gotowy.
Nagle pojawiła się jasność, jakby ktoś zapalił stuwatową żarówkę w jego głowie. Jakieś byty zbliżały się do niego. Emanowały prawdziwą miłością. Ona przenikała go na wskroś. Przyciągała. Od zawsze tego pragnął. Poczuł się bardzo szczęśliwy. Chciał koniecznie do nich dołączyć. Inne rzeczy przestały być ważne. Ciążyły. Przeszkadzały. Musiał się uwolnić za wszelką cenę. W końcu podszedł, czy raczej podpłynął w przestrzeni do nich. Teraz ich zobaczył. Siedemdziesiąt siedem istnień powitało go z radością. Zrozumiał ich istotę. Nareszcie stali się jednością... niepełną jednością.