przypominam o konkursie.
btw wrzucam, by nie było zbyt pusto, kawałek opka, który napisałem półroku temu. Miłej lektury, uwagi reż będą mile widziane, :coolsmiley:
Jonasza Duch Święty
- Do pieca, szybko! – krzyknął Jonasz w stronę nadchodzącego ministranta, który sunął wolnym krokiem do paleniska, pchając przed sobą wózek z przezroczystymi kulkami, datkami od wiernych.
- Żar boży zaraz zgaśnie i zamkną kotłownię! – Jonasz udawał przerażenie, chciał koniecznie nabrać nowego. Ale chłopak nie zwracał na niego uwagi. Zgodnie z otrzymaną wcześniej instrukcją, zatrzymał się przed kotłem, po kolei wsuwał każdą kulkę do otworów wystających rur, które otaczały zbiornik paleniska gęstą pajęczyną. Kulki, zwane pokutnikami, wpadały do środka kotła i rozjarzały się jasnym światłem.
Nowy ministrant obojętnie obserwował jak kocioł, wykonany z różnych, nieznanych metali i kryształów, powoli wypełniał się Duchem Świętym. Nawet nie spojrzał na umocowany kryształowy kwiat na szczycie zbiornika, który rozchylił swój kielich i wypuścił światło w kolorze zorzy polarnej. Nie obchodziło go, co się dalej stanie. Nie zainteresował się nawet, gdy wychodzące promienie przeniknęły przez sufit, po czym eksplodowały nad miastem niczym świąteczne fajerwerki, opadając wolno i majestatycznie na siedziby parafian. Z otępienia wyrwał go docierający z wieży kościoła donośny dźwięk syreny, obwieszczając wszystkim mieszkańcom ponowne przyjście Pana.
Chłopcy uklękli, przeżegnali się i wymówili szeptem słowa modlitwy: A, oto Ty, Panie Boże Wszechmogący, w Dwójcy Jedyny, Jesteś z nami grzesznymi przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. Amen.
- No, to mamy spokój do końca mszy. – Jonasz rzucił w stronę kolegi radosne spojrzenie. Duchowy ogień buchał jak należy. Ojciec Mateusz będzie zadowolony, zdążyli zebrać ofiary przed końcem kazania. Puste pokutniki umieścili w wiklinowych koszach, które wystawili przed głównym wejściem do świątyni. Po nabożeństwie, wierni wezmą je i jak zwykle, napełnią Duchem Świętym, by za tydzień złożyć następną ofiarę.
Jonasz zawsze, gdy tylko spoglądał na piękne, misternie ozdobione urządzenie do zbierania Ducha Świętego - zwane oficjalnie Machiną - przypominał sobie opowieść o tajemniczych konstruktorach maszyny, o zakonie Mystersów, których ludzie przezywali Aniołami. Nosili zazwyczaj zwiewne, białe habity ze złotym szkaplerzem, przepasanym lśniącym pasem. Ponoć na co dzień obcowali z Bogiem, doznając ciągłych objawień łaski Pańskiej. Z niedostępnych dla przeciętnych ludzi komandorii zakonu, rozsianych po całym świecie, dostarczali mannę oraz nieznane maszynerie.
- Ty, młody, jak masz na imię? – zapytał Jonasz, bardziej z nudów niż z ciekawości.
- Maryjan.
- Umiesz grać w różańce?
- No umiem, dzisiaj już cztery razy grałem. – bąknął ministrant.
- E tam, ja tak mogę cały dzień. Od dwóch lat jestem w lidze parafialnej. Nasza drużyna wygrała miedzianego Mojżesza. – Pochwalił się Jonasz. Oczami wyobraźni zobaczył wiwatujące tłumy na jego cześć. Z całego serca pragnął znaleźć się na arenie i wygrać Święte Igrzyska Dewotów. Zasady gry były proste. Dwie drużyny po dwunastu graczy starały się zmagazynować jak najwięcej Ducha Świętego w swoich kulach, które stały na przeciwległych końcach boiska. Każdy z zawodników musiał zebrać Ducha Świętego od pozostałych graczy za pośrednictwem różańca, zbudowanego z malutkich kuleczek, złączonych w jeden łańcuch, nie większy od długości ludzkiego ramienia. Wygrywała ta drużyna, która zabrała najwięcej Ducha Świętego przeciwnikom. Duch Święty mógł być przekazywany między zawodnikami lub tracony, ale tylko do momentu, gdy nie został umieszczony w zbiorczych kulach drużyn.
- O, tam stoi. – Jonasz niedbale wskazał palcem nagrodę, małą figurkę, stojącą w szklanej gablocie obok wielu innych.
- Nawet raz udzieliłem wywiadu dla „Chóru Bożego”. - Wspomnienia stanęły jak żywe, gdy wiadomistrz stanął przed drzwiami ich domu i wyrecytował głośno nowinę o jego sportowych osiągnięciach. Rodzice byli wniebowzięci, a sąsiedzi zawistnie spoglądali w ich stronę, zazdroszcząc tak udanego syna.
- Zobaczysz, jeszcze zostanę zawodowcem w ekstraklasie. – Powiedział. Dumnie wypiął pierś, zerkając na stojącego obok chłopaka. Teraz dopiero dokładnie zlustrował nowego ministranta. Drobny, lekko zgarbiony o wygłodniałym spojrzeniu, ubrany w regulaminowe ubranie z parafialnego magazynu. Długie, przetłuszczone włosy spadały do ramion. Dobrze się prezentował, wzbudzał poczucie winy i litość. Idealny kandydat do zbierania mszalnej ofiary. Przez chwilę poczuł zazdrość, że teraz on, jego następca, będzie zbierał Ducha Świętego od wiernych.
Ale Jonasz miał świadomość, że czas jego niewinności minął bezpowrotnie. Jutro skończy szesnaście lat i wyniesie się raz na zawsze z rodzinnego miasta. Rozpocznie naukę w Seminarium Pamięci Bożej i stanie się szafarzem boskich przekazów, recytującym Księgę Tysiąclecia, opowiadając wszem i wobec o historii świata. Matka nawet się ucieszyła, że tak doskonale wypadł na testach. Zawsze powtarzała, że lepsze stabilne zajęcie niż ciągłe bieganie z różańcem po boisku.
- Pochwalony! – krzyknęli chłopcy jednogłośnie na widok wchodzącego ojca Mateusza, przełożonego opactwa Zakonu Jedności Ducha w Korytarze.
- Na wieki wieków! – odpowiedział opat i od razu pokraśniał na twarzy.
- O, widzę! Dobrze się sprawiliście. – Spojrzał na kocioł, wypełniony po brzegi Duchem Świętym.
- Jonaszu, jutro twój wielki dzień, jedziesz po dalsze nauki.
- Wasza Miłość, nie wiem jak spłacę dług!
- Nie długi nasze, a uczynki prowadzą nas do życia wiecznego!
- Gdyby nie wasza pomoc, pewnie do końca życia…
- Dobrze już, dobrze! No, chodź! – przytulił Jonasza i po przyjacielsku poklepał po plecach. Polubił tego chłopca o niebieskich oczach i blond włosach, pełnego życia i zawsze skorego do pomocy. Ale w głębi ducha przeczuwał, że Jonaszowi nie będzie dane recytowanie świętych wersetów.
- Możecie już zmykać. No, już was nie ma! – kapłan uśmiechnął się do nich dobrodusznie.
- Jonaszu, poczekaj!
- Pamiętaj czego cię nauczyłem i nie ufaj nikomu.
***
Jonasz skierował się prosto do domu. Mieszkał w najgorszej dzielnicy – na Żerowisku, położonym na wysokiej skarpie, tuż przy granicy miasta, Korytharu. W czasie kościelnych nabożeństw jej mieszkańcy nie odczuwali zanadto obecności Boga. Działanie Machiny nie obejmowało tak wielkiego obszaru. Miasto rozwijało się gwałtownie ostatnimi czasy, zaś peryferia podupadły w wierze i stawały się schronieniem dla degeneratów, ściganych przez lokalne siły porządkowe - katechetów.
Drzwi otworzyła jego młodsza, jedenastoletnia siostra, na jej twarzy malowała się złość.
- Co się stało, Jożefino?
- Pan Bóg jest naszym najwyższym sędzią! – powiedziała stanowczym głosem wyuczoną formułkę.
- Na wieki wieków. – Odparł odruchowo. Wiedział już, że niczego się nie wskóra. Zastał rodziców siedzących na drewnianych zydlach przy topornym, okrągłym stole w głównej izbie.
- Jonasz, zawołaj siostrę na naszą ostatnią wieczerzę. – Powiedział ojciec. Wyglądał na zmęczonego. Ostatnią? Czy znowu stracił pracę? Jonasz przestraszył się nie na żarty. Zajęcie ojca polegało na zbieraniu Ducha Świętego. Jako licencjonowany żebrak chodził po ludziach, zbierając jałmużnę. Niewiele zarabiał na urzędowym wikcie, manny nie starczało do końca miesiąca. Gdyby nie hojność opata, zostaliby dawno zlicytowani, by później trafić na miastową loterię i jako służebnicy spełniać wolę swoich nowych opiekunów.
Dzisiaj, Jonasz nie widział ojca ani matki w kościele. Nie wyglądali na obłożnie chorych. Matka ubrana w odświętną, wełnianą sukienkę siedziała nieruchomo wpatrzona w przeciwległą ścianę. Ojciec wyjął spod pazuchy mannę, przypominającą muszlę wielkości dziecięcej dłoni, przez chwilę nerwowo przekładał ją z ręki do reki. Następnie wsadził palce w dwa płytkie otwory i mocno nacisnął. Górna część muszli odskoczyła, ukazując proszek w kolorze mąki.
- Jożefina, na obiad! – krzyknął przed siebie. Siostra prawie natychmiast dołączyła do nich jakby tylko czekała na sygnał i ostentacyjnie usiadła przy stole. Ojciec rozpoczął posiłek.
- Panie Boże Wszechmogący, chleba naszego powszedniego, racz dać nam Panie, niech manna z nieba zaspokoi głód nasz i wiedzie nas przez życie wieczne. Amen. – Przeżegnał się, dotykając czoła i ust otwartym kciukiem. W końcu podzielił mannę na dwie nierówne części.
- Ojcze, przecież jest nas czworo! – zdziwił się Jonasz.
Wtem niespodziewanie ktoś załomotał do drzwi frontowych.
- Otwierać! W imię Jedynego!
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do domu wpadli uzbrojeni katecheci. Iskrzące się pałki dyndały im u pasa. Jeden z nich, ubrany w skórzany, czarny płaszcz, pewnie ich dowódca, spojrzał surowo na Jożefinę.
- To ty zgłosiłaś dokonanie grzechu nieczystości rodziców?
- Taak. – Powiedziała, spuszczając nisko głowę. Włosy zakryły jej twarz, ukrywając strach przed samą sobą.
- Chwała tobie dziewico! – dowódca podszedł do niej i pogłaskał po głowie.
Po chwili, obezwładnionych rodziców wyprowadzono na zewnątrz. W obecności przypadkowych gapiów i ciekawskich sąsiadów odczytano wyrok: natychmiastowa kanonizacja. Jonasz nie mógł się otrząsnąć z szoku. O, Boże. Jak rodzice mogli TO zrobić? Słowo – kopulacja - nie mogła przejść mu przez gardło. Za naruszenie Przykazań groziła najwyższa kara. Złamali fundamentalne prawo Niepokalanego Poczęcia. Nie dziwił się już siostrze, teraz dzieciaki będą ją pokazywać palcami i krzyczeć: „ Prawie dziewica! Prawie dziewica!” Na szczęście, jutro wyjeżdża do Seminarium. Sąsiedzi z czasem zapomną o całym zajściu - rozmyślał intensywnie, jednocześnie zerkając spode łba na bitą i katowaną na ulicy parę ludzi.
Kanonizacja przebiegała bardzo sprawnie. Ofiary powleczono do najbliższej „grzesznicy”, przypominającej kształtem odwrócony trójkąt o rozmiarach dorosłego człowieka. Charakterystyczne anielskie ornamenty wyryte na metalowych częściach „grzesznicy” sugerowały podobieństwo do działania Machiny.
Pierwszą przymocowano matkę. W tym czasie zgromadzony tłum podjął słowa pożegnalnej modlitwy. Co bardziej wytrawne i czerstwe dziewice zawodziły głośniej niż pozostali jakby podkreślając należne im miejsce w społecznej hierarchii.
- Grzeszni, którzy trzymają się grzesznego żywota, opuszczają swojego Miłościwego na zawsze, lecz złożą ofiarę z głośnym dziękczynieniem. U Pana jest wybawienie! Amen.
Gdy ten w skórzanym płaszczu coś przełączał, znienacka z trójkąta wyskoczyły błękitne iskry, skacząc w demonicznym tańcu-nie-tańcu nad zwiotczałym ciałem matki. Zgromadzona publiczność natychmiast ucichła, gdy do niedawna jeszcze całkiem młoda kobieta w zawrotnym tempie czerniała, marszczyła się na ich oczach, stając się wysuszoną mumią. Na koniec buchnął błękitny ogień i po zwłokach nie został nawet ślad.
Jonasz odwrócił wzrok, nie chciał oglądać kanonizacji ojca. Chłopiec delikatnie złapał Jożefinę za rękę, niezgrabnie próbując pogłaskać jej dłoń. Gniewnie prychnęła i pobiegła do domu. Głośno, być może za głośno jak na małą dziewczynkę, trzasnęła drzwiami. Po zakończonej egzekucji katecheci odmaszerowali, zaś zgromadzeni ludzie powoli rozchodzili się do swoich codziennych zajęć. Uświadomił sobie, że ich dom na pewno pójdzie do licytacji, a jego siostra trafi na miastową loterię. Zastanawiał się, czy Jożefina będzie miała tyle szczęście co on.
***
Jonasz obudził się wczesnym rankiem. W domu nikogo nie zastał. Spakował swój niewielki dobytek i ruszył w stronę magistratu. Nie przeszedł nawet paru kroków, gdy usłyszał znajome, rozbrzmiewające coraz donośniej syki i świsty.
A, to dzisiaj mają stawiać nowy budynek. – Przemknęło mu przez głowę. Pomimo, że parę razy był świadkiem narodzin domu, zatrzymał się, aby ponownie obejrzeć robotników w akcji. Tuż za rogiem wyłoniła się chałupnica wielka jak dom, w towarzystwie chałupcerzy, za którymi podążała niewielka grupka dzieciaków, biegając wokół nich i przedrzeźniając ‘mowę’ chałupnicy. Jeden z chałupcerzy siedział wysoko na grzbiecie zwierzęcia. Zręcznie manipulował uzdą, przymocowaną do wystających czułek jak rasowy woźnica. Z daleko chałupnica wyglądała jak wielki ślimak unoszący się nad powierzchnią ulicy, wyrzucający tumany kurzu i piachu spod ciężkiego cielska. Liczne otwory gębowe zasysały powietrze do wystających z boków zwierzęcia wielkich komór, by gwałtownym skurczem mięśni wypchnąć sprężone powietrze spod siebie i dzięki temu poruszać się do przodu. Olbrzymie komory pęczniały i wiotczały rytmicznie w takt przeraźliwych sapań i świstów. Wreszcie orszak budowlańców zatrzymał się przy rozpadającej ruderze. Ponaglane zwierzę jak żywy taran naparło na zmurszały budynek. Pomału pękał i rozpadał się na drobne części. Woźnica precyzyjnie ustawił chałupnicę w tym samym miejscu, gdzie do niedawna stał dom i zeskoczył na ziemię. Pozostali chałupcerze sprawnie rozstawiali rusztowanie. W krótkim czasie zwierzę zostało spętane i unieruchomione. Jeden z mężczyzn wyjął długą na kilka łokci żerdź zakończoną szpikulcem i ukłuł chałupnicę w okolicy jednego z otworów gębowych. Zwierzę natychmiast napełniło wszystkie komory, chcąc jak najszybciej uciec z placu budowy. Wtedy padł ostateczny cios. Trucizna ze szpikulca gwałtownie paraliżowała mięśnie. Chałupnica zastygła w bezruchu.
Jonasz wiedział co stanie się później. Po kilku dniach, gdy skóra ubitej chałupnicy stwardnieje, przybędzie następna ekipa, wypatroszy ją, wpuszczając do wnętrza żerniki - małe stworzonka, które uwielbiają padlinę. Na koniec, chałupnica zostanie odkażona, wybielona od środka, zamontują okna i drzwi, by ostatecznie oddać lokal do zamieszkania.
Jonasz miał nadzieję, że zdąży pożegnać się z Jożefiną zanim loteria się zakończy. Ruszył pędem. Z daleka dostrzegł tłum ludzi. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku, ubrani mniej lub bardziej zamożnie przekrzykiwali się i gestykulowali zawzięcie. Wzmagający się harmider na targowisku budził miasto do życia. Manna przechodziła z rąk do rąk jak przystało na oficjalny środek płatniczy. Nikomu nie przeszkadzały unoszące się w około tumany kurzu i zalegający brud na rozłożonych straganach. Niektórzy handlarze już zwijali majdany, szykując się do drogi, a spóźnialscy nadal próbowali negocjować, szarpiąc i przepychając się wzajemnie, mając nadzieję na ostatnie promocje lub upusty.
Dawno temu ktoś umieścił na rynku przy magistracie cztery słupy. Poczerniałe, ozdobione topornymi płaskorzeźbami, wykonanymi przez lokalnych rzemieślników, tworzyły kwadrat o boku kilkunastu kroków, oznaczając teren dla uczestników miastowej loterii.
Gdy Jonasz przedarł się przez bazar, na wyznaczonym miejscu stała już duża grupa ludzi, gadających z ożywieniem między sobą i pokazujących palcami stojącą na podwyższeniu Jożefinę i małego chłopca, którego nie znał. Obok nich stał ubrany w szarą sutannę, przepasaną zieloną szarfą urzędnik magistratu – Lotermistrz. Musiał wcześniej zakończyć mowę dziękczynną, bo nachylił się nad zieloną skrzynią - loterynką, do której zainteresowani wrzucali wcześniej fanty rodowe. Sapiąc z wysiłku i mamrocząc coś pod nosem, pogrzebał w skrzyni niczym rybak chwytający rybę z sieci. W końcu na twarzy wykwitł grymas zadowolenia. Oczom zebranych ukazał się niewielki przedmiot. Podniósł go do góry i krzyknął:
- Opiekunem Jożefiny stanie się...- Urzędnik zawiesił głos – Klan Błękitnych Bąblarzy!
Z otaczającego tłumu wysunął się niewysoki mężczyzna. W ręku trzymał wyrzeźbiony znak rodu – niebieskiego bąblota. Urzędnik niedbałym ruchem wskazał Jożefinie nowego opiekuna. Tłum zafalował, część osób odchodziła wyraźnie niezadowolona, bo znowu stracili wpisowe, dla nich loteria zakończyła się niepowodzeniem.
cdn niżej...