Autor Wątek: Baz'ooka V - komiks+text  (Przeczytany 79447 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #105 dnia: Październik 23, 2009, 12:22:42 »
steampunk - tekst jest w przebudowie :0


zapraszam do wrzucania nowych tekstów, miesiąc się kończy :'(
« Ostatnia zmiana: Październik 24, 2009, 11:13:14 wysłana przez Mighty Baz »

Jededdiah Brown

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #106 dnia: Październik 23, 2009, 13:26:45 »
mmm za mało by coś powiedzieć pisz dalej...  ;). Jak nigdy przeczytałem do końca. Mało!

Aenyeweddien

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 421
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Aenyeweddien
  • Korporacja: Unseen Academy
  • Sojusz: The Unseen Company
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #107 dnia: Październik 23, 2009, 14:57:04 »
ok, ale moze na pw?

Nie ma sprawy...
Z góry przypominam że nie jestem fachowcem w tej dziedzinie ale bardzo lubię czytać - więc interpunkcji na pewno nie dotknę ;)
Inną sprawą jest to że w przypadku Jonasza wsiąkłam po prostu czytając nie widziałam żadnych zgrzytów, błędów, niedociągnięć; tutaj niestety te co wymieniłam zaraz na początku mi się pokazały - co oznacza że fabuła przynajmniej dla mnie nie była tak wciągająca :(

A teraz Baz od mojego posta wrzuć do archiwum ;)
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem

Beware I am witch

Alterego Kirh'aard; nezma

Mooneye

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 30
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Mooneye
  • Korporacja: Shocky Industres Ltd.
  • Sojusz: The Alternative 4
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #108 dnia: Październik 23, 2009, 15:05:41 »
Fantazje to Ty chłopie masz i fabuła faktycznie ciekawa. Warsztatu czepiać się zamierzam, bo sam w tym jestem niczym "cienkopis".  Czekam w każdym razie na ciąg dalszy. O0

P.S. A co do Jonasza, pracujesz coś jeszcze na kontynuacja ?

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #109 dnia: Październik 23, 2009, 16:16:55 »
Jonasz sobie leży...nie z powodu braku pomysłów.
Zaś te ostatnie napisałem dwa dni temu, nie leżakowało. Nie można w tej chwili mówić o sensownej autokorekcie, szczególnie że jest to "rozbiegówka" - dlatego liczę na ew. uwagi: klimat, czy nie za gęsto z opisami, i najważniejsze, czy jest interesujące jako wstęp do większej całości? Tak na oko, wydaje się, że opisy przytłaczają...ale chciałem stworzyć oryginalny świat, gdzie czytelnik może sobie wszystko wyobrazić bez większego wysiłku.
Aenyeweddien: uwagi uwzględnione, dzięki
« Ostatnia zmiana: Październik 23, 2009, 16:26:41 wysłana przez Mighty Baz »

Aenyeweddien

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 421
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Aenyeweddien
  • Korporacja: Unseen Academy
  • Sojusz: The Unseen Company
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #110 dnia: Październik 23, 2009, 16:27:40 »
Doom, Mooneye - przekonaliście mnie...
Choć na razie mam tylko pomysł zdecydowałam się wstawić wstęp (nigdy nie pisałam więc proszę o wyrozumiałość) i obiektywną ocenę moich wypocin...

Wstęp

Słońce stało już w zenicie, kiedy jej oczom ukazała się kopuła okrywająca miasto. Zafascynowana wstrzymała wierzchowca, by choć przez chwilę podziwiać różnokolorowe refleksy tańczące na szklano-podobnej powierzchni. Do tej pory, jedynie w opowiadaniach spotykała się z opisem ochronnej sfery, którą posiadały tylko bardzo bogate miasta.

Jeszcze kilka lat temu był to szczyt nowoczesności, w założeniu kopuła miała zapobiegać pojawianiu się labiryntu. Sfery ochronne zaczęto budować od razu po ich wynalezieniu, a że koszty zabezpieczenia miasta były olbrzymie, to tylko najbogatsze było na to stać. Szybko się jednak okazało, że tak obiecujący projekt faktycznie nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Niezależnie od tego, czy miasto posiadało kopułę, czy też nie labirynt stale był tak samo niebezpieczny, jego pojawienie się w tym czy innym miejscu było zupełnie nieprzewidywalne.
W momencie pojawienia się pierwszego, nikt nie przypuszczał że jego celem jest porywanie ludzi. Na początku wszyscy myśleli, że to jakiś nowy park rozrywki. Kluczenie po labiryncie i szukanie właściwej drogi przyciągało setki zafascynowanych osób. Faktyczne zamierzenia wyszły dopiero później. Jak się okazało po czasie labirynt w którym znajdowały się konkretne osoby blokował wejścia, prostował ścieżki do wyjścia dla osób postronnych i po prostu znikał. Nie udało znaleźć się żadnego logicznego wyjaśnienia czemu akurat te osoby zostały porwane, nic ich bowiem ze sobą nie łączyło. Każdy bez względu na wiek, wykształcenie, zainteresowania mógł być potencjalnym celem.
Ludzie, jak to mają w naturze, w momencie odkrycia zagrożenia za wszelką cenę próbowali je zlikwidować. Niestety świetnie wyszkolone jednostki wyposażone w najnowsze uzbrojenie nie były w stanie nic na to poradzić, nawet atom w obliczu nowego, nieznanego wroga okazał się bezsilny. W tym momencie obiecujący projekt kopuł uniemożliwiających w założeniu pojawianie się labiryntu w mieście stał się hitem. Początkowo rzeczywiście wydawało się że to działa, dlatego mieszkańcy biedniejszych miejscowości przekazywali całe oszczędności na budowę sfery. Najlepiej chronione było miasto twórców, kopuła w nim była po prostu imponująca, wycieczki przybywały by podziwiać różnokolorowe refleksy świetlne tańczące na jej powierzchni. Jednak to właśnie w tym miejscu nastąpił rozwiewający nadzieje atak labiryntu. Jak się można było spodziewać, jego celem były osoby związane z wynalezieniem sfery. Ale to już w chwili obecnej odległa historia.

- Musimy bardzo uważać – szepnęła do ucha wierzchowca, – jeżeli to miasto posiada tak wspaniałą kopułę to na pewno jest również chronione przez Wybrańców Losu, a z nimi nie chcemy się przecież spotkać.
Gdyby miała jakiś wybór zawróciłaby od razu, niestety tylko tutaj mogła dostać to co potrzebowała. Ruszyła więc w kierunku miasta po cichu licząc że szybko się upora z niezbędnymi zakupami i jej pobyt tutaj będzie bardzo krótki.
Droga którą miała przed sobą była zupełnie pusta. Zresztą nie było w tym nic dziwnego, ludzie bali się, że labirynt może ich dopaść w podróży, co zresztą się zdarzało często. Bogacze jeśli musieli się przemieścić pomiędzy miastami to wynajmowali Wybrańców Losu, biedniejszych nie stać było na takie kwoty. Z tego też powodu poza miastami całymi dniami nie spotykało się żywego ducha. Akurat jej to nie przeszkadzało, lubiła samotność, a z racji umiejętności stale była w drodze. Zawsze sama, na czarnym koniu, pojawiała się jak duch w razie potrzeby i znikała tak szybko jak tylko mogła. Nic więc dziwnego że stała się automatycznie główną bohaterką opowiadań, na jej szczęście nikt nie potrafił nic o niej powiedzieć. Ludzie zapominali jak wyglądała ja tylko się oddalała.
Tym razem było trochę inaczej, tutaj nie planowała ujawniania zdolności, ba wręcz zamierzała je skrzętnie ukryć.


c.d.n a może nie...

« Ostatnia zmiana: Październik 23, 2009, 18:07:32 wysłana przez Mighty Baz »
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem

Beware I am witch

Alterego Kirh'aard; nezma

Doom

  • Wielki Inkwizytor
  • Administrator
  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 7 329
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Mandoleran
  • Korporacja: ULF
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #111 dnia: Październik 24, 2009, 00:49:09 »
Cytuj
c.d.n a może nie...
Fix for You

W bitwie nie liczy się ten kto ma pierwsze słowo. Liczy się ten kto ma ostatnie.

Jededdiah Brown

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #112 dnia: Październik 24, 2009, 11:36:46 »
"Napadający labirynt" na ludzi nie brzmi groźnie ;)- i ogólnie  jego właściwości na początku są już super jasne co zabija tajemniczość moim zdaniem. Nie pisałbym co on robi oprócz tego że jest i trzeba się przed nim chronić. Nie tłumaczyłbym w jaki sposób działa na tym etapie opowieści tylko że ludzie znikają, ogólnie nagle jest a potem go nie ma. I jest strasznie :).
Jakiś sposób na labirynt musi istnieć aby żyć. Może sposobem na pracę poza miastem jest wiązanie ludziom oczu i prowadzenie ich na pamięć w pole... naprowadzanie ich dźwiękiem/głosem itd. Pomysł przejaskrawiony ale nie widzę życia w miastach pod kloszem bez czegoś jeszcze.
To tyle ogólnie pomysł labiryntu i wybrańców losu ciekawy.
Pisz dalej chętnie poczytam.

Aenyeweddien

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 421
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Aenyeweddien
  • Korporacja: Unseen Academy
  • Sojusz: The Unseen Company
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #113 dnia: Październik 24, 2009, 12:29:31 »
Jedaddiah - może i tak ale ta historia dzieje się wiele lat po pierwszych atakach labiryntu. Dlatego zrobiłam właśnie wprowadzenie - stworzyłam wizję świata - jeszcze niepełną... A sposób na labirynt jest i będzie później to poruszone - nie na darmo wynajmuje się "Wybrańców" ;). A co do życia pod kopułą to nic na ten temat nie pisałam jeszcze ale w tekście specjalnie zasygnalizowałam: "Do tej pory, jedynie w opowiadaniach spotykała się z opisem ochronnej sfery, którą posiadały tylko bardzo bogate miasta." skoro bohaterka do tej pory nie spotkała się z samą kopułą to znaczy że nie wszystkie miasta takową posiadają ;)

A tak w ogóle to się może uśmiejecie ale ta historia mi się po prostu przyśniła ;>
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem

Beware I am witch

Alterego Kirh'aard; nezma

Jededdiah Brown

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #114 dnia: Październik 24, 2009, 12:36:13 »
Tym bardziej pisz dalej  :). Cięzko oceniać coś bardzo krótkiego. No to ładny sen  O0- Mnie tam się tylko gołe baby  :uglystupid2:

lukez

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #115 dnia: Październik 27, 2009, 23:17:30 »
Proszę o recenzję, co mógłbym poprawić... Jestem świeży w temacie, więc wszelka konstruktywna krytyka jak najmilej widziana...

Bernard Toris

- Jedyny mym życiem, Imperator mą wolą ! - odpowiedział strażnik świątynny na pozdrowienie skierowane od brata Bernarda.
   Katedra św. Hieronima Mądrego na Penirgman VIII była okazałą gotycką świątynią zbudowaną na planie prostokąta. Olbrzymie wrota prowadzące do wewnątrz były szeroko otwarte dla wiernych od wschodu do zachodu Słońca. Wspaniałe zdobienia cieszyły oko najbardziej wymagających koneserów sztuki. Dwie strzeliste wieże, jakby dwóch strażników u wejścia. Rzeźbione w granicie gargulce, wzbudzające przerażenie swoją drapieżną fizjonomią, uzupełnione kolorowymi witrażami przedstawiającymi najważniejsze sceny ze 'Scriptures' św. Kurii budziły szacunek swoim majestatem.
  Trzy razy dziennie z katedry niósł się głos dzwonów i trąb:
*Na rozpoczęcie dnia, wyznaczając poranną modlitwę, po której zwykle następował normalny dzień pracy.
*Na Uwielbienie, wyznaczając czas modlitwy głównej, która obejmowała Mszę i Litanię do Wszystkich Świętych trwające około godziny co razem z przerwą obiadową, stanowiło 'przepołowienie' dnia.
*Na zakończenie dnia, wyznaczając wieczorną modlitwę, po której następowała cisza nocna. Nie była to 'godzina policyjna', każdy mógł chodzić po ulicach rozmawiać i zajmować się swoimi sprawami, ale warunkiem było zachowanie względnej ciszy.
  Wyjątkiem od tej zasady było co tygodniowe święto organizowane przez Kościół ku czci Jedynego. Patronem nominalnym był Najwyższy Kapłan, czyli Imperator. Jednak z oczywistych powodów organizacją zajmowali się tutejsi mnisi. Po modlitwach i uwielbieniu, były organizowane zabawy i tańce. Każdy był zobowiązany do przyjścia w odświętnym ubraniu. Dzieci bawiły się, czasem dostawały lody bądź ciasto od ojca Korneliusza, tutejszego biskupa, w podarunku (ale tylko te czystej amarrskiej krwi). Dorośli zaś, tańczyli i rozmawiali wśród ogólnego rozprzężenia.
  Brat Bernard, starszy podsiwiały mnich, który tracił już resztki włosów wszedł wolnym krokiem do katedry. Minął strażnika, który go właśnie pozdrowił. W zeschniętej dłoni, pokrytej zmarszczkami, wystającej spod karmazynowego habitu, trzymał mały holo-dysk...
  W skupieniu mijał rzędy ławek i smukłych kolumn w nawie głównej. Po czym skręcając w nawę boczną, spojrzał w stronę grupy mnichów, którzy właśnie śpiewali Psalm, ku czci Boga Sprawiedliwego. Wszedł w ciszy małymi drzwiczkami do ciemnego korytarza. Wziął ze stolika stojącego przy drzwiach małą lampę i włączył ją. Do złudzenia przypominała światło lampy naftowej. Korytarz, którym szedł zakonnik był czysty i zadbany, ale strasznie wąski. Mogłyby się w nim ledwo minąć dwie osoby. Minąwszy kilka par zamkniętych drzwi po każdej ze stron, zszedł po schodach w kształcie 'ślimaka' dwa piętra poniżej parteru.
  Było tu znacznie chłodniej, niż w części sakralnej. Brat Bernard, cierpiący na ból lewego biodra dokładnie czuł każdy schodek, po którym schodził. Podszedł powoli do drewnianych drzwi, uniósł prawą dłoń do czytnika linii papilarnych. Po standardowym dwu-kliku, dioda przestała migać i rozbłysła jasnym, zielonym kolorem. Automat uchylił lekko drzwi, po czym zakonnik pchnął je do środka i wszedł do ciemnego pomieszczenia. Był to jego pokoik, w którym mieszkał. Ustawił lampę na stoliku nocnym i uruchomiwszy panel, włożył holo-dysk do czytnika. Po chwili na środku pokoju ukazała się projekcja smukłej postaci w habicie koloru karmazynowego...



-----
(c.d.n. - być może  ???)

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #116 dnia: Listopad 06, 2009, 13:11:49 »
poniżej fragment [spoiler] powieści klasyka hard sf Mike'a Resnicka - "Starship: Bunt" #2 .

Coś wam przypomina?  :coolsmiley:


Kierunek: Roszponka


Mknęli przez skraj Obrzeży przez kilka następnych godzin, przygotowując się spokojnie na to, co mogło ich czekać u kresu podroży. Cole sprawdzał co godzinę, czy Fujiama i Podok wciąż śpią, poza tym kilkakrotnie wyruszał na inspekcję do przedziału bojowego, aby osobiście sprawdzić, czy wszystkie systemy broni są w pełni sprawne, po drodze wpadając do mesy na kolejną kawę. Całą resztę czasu spędził na obserwacji symulacji komputerowych prezentujących wszelkie rodzaje cywilnych, handlowych i wojennych okrętow z Bortelu II.
W końcu pilot zameldował, że wroga jednostka znalazła się w polu rażenia broni pokładowej. Cole podszedł do stanowiska Rachel.
– Przygotuj się, tak na wszelki wypadek – poprosił, a potem odezwał się głośniej do Bdxeni: – Czy Bortelici są nadal na powierzchni planety?
– Tak.
– Możesz mi pokazać rzut ich statku?
– Z tej odległości? Nie, sir, nie mogę.
– A kiedy będziesz mógł?
– Za kolejne sześć do siedmiu minut, sir.
– Czy na miejscu będzie wystarczająco jasno?
– Roszponka wykonuje pełen obrót w dwadzieścia dwie godziny, sir. Poszukiwany okręt znajdzie się na dziennej stronie dopiero za sześć godzin.
– Przekaż jego obraz na wszystkie ekrany mostka, jak tylko będzie to możliwe.
– Tak jest, sir.
Pięć minut później komunikator Cole’a powiadomił, że nadeszła wiadomość tekstowa.
– Tekstowa? – powtórzył zdziwiony komandor.
– Zgadza się – odparł komputer.
– Wyświetl ją.
Rzędy niewielkich liter zaczęły się pojawiać w powietrzu i znikały ledwie Cole zdążył je przeczytać:
Domyślam się, że nie chcesz dzielić się tą wiadomością ze wszystkimi, dopóki nie ma takiej potrzeby, więc informuję cię tą drogą, że Fujiama właśnie się obudził. Jest teraz w łazience, bierze prysznic. Jakieś pięć minut zabierze mu wytarcie się i powrót do kabiny. Dodaj do tego ze dwie minuty na ubranie się, potem siądzie do komputera, żeby rozpocząć poranną odprawę. Muszę mu od razu powiedzieć, że znajdujemy się o dwadzieścia osiem lat świetlnych od miejsca, w którym powinniśmy być o tej porze i zbliżamy się do potencjalnego nieprzyjaciela. On czerpie informacje z tylu źródeł, że nawet w przypadku mojego kłamstwa, dowiedziałby się prawdy w kolejne pół minuty. Jeśli więc nadal masz ochotę na rozpoczęcie akcji, zostało ci sześć, najwyżej siedem minut. Sharon


Cole wyłączył kieszonkowy komunikator i odwrócił się do pilota.
– Co tam słychać z moim przekazem? – zapytał.
– Właśnie go odbieram, sir – odparł Bdxeni.
Na ekranach pojawił się obraz lśniącego, złotego statku.
– To nie jest jednostka handlowa – stwierdził Cole. – Raczej jeden z ich najnowszych okrętów wojennych, z trzystoma ludźmi na pokładzie i uzbrojeniem, przy którym nasze wyrzutnie mają siłę rażenia procy. – Sprawdził czas na jednym z chronometrow. Do momentu, w którym Fujiama zorientuje się, gdzie i po co polecieli: pozostawało przynajmniej pięć minut. I może ze trzydzieści dodatkowych sekund, których kapitan będzie potrzebował na odzyskanie dowodzenia. Fujiamie wystarczy jedno spojrzenie na wrogą jednostkę, żeby uznać, iż „Tedy R.” nie będzie dla niej godnym przeciwnikiem. Wycofa się z pewnością na rutynową trasę patrolu i prześle raport ze spotkania do dowództwa sektora z prośbą o wsparcie, które nigdy nie przybędzie, gdyż rozproszone siły Republiki nie miały w tym rejonie zbyt wielu wolnych jednostek. Istniał tylko jeden sposób, aby przekonać się o intencjach bortelickiego okrętu i jego załogi bez narażania „Teddy’ego R.” na niebezpieczeństwo. Ale to wymagało od Cole’a podjęcia natychmiastowych decyzji.
– Pilocie, zwolnij najdelikatniej jak potrafisz i przejdź na stałą orbitę. Chorąży Marcos pozostanie na swoim stanowisku do odwołania. Porucznik Mboya idzie ze mną.
Ruszył szybkim krokiem do najbliższej windy.
Zanim do niej dotarł, skontaktował się z Forrice’em.
– Co się dzieje? – zapytał Molarianin.
– Czy w wahadłowcach mamy skafandry ochronne i broń?
– Tak.
– Spotkamy się w doku – powiedział Cole. – Masz dziewięćdziesiąt sekund, żeby dotrzeć na miejsce.
Cole i Mboya zjechali na pokład cumowniczy i pobiegli w kierunku najbliższej śluzy powietrznej.
Forrice wynurzył się z następnego szybu windy dosłownie kilka sekund po nich.
– Co się dzieje? – Molarianin tym razem zadał to pytanie bardziej stanowczym tonem.
– Później ci wyjaśnię – odparł Cole, wskakując do otwartego włazu wahadłowca. – Zwolnij bolce trzymające prom w doku i zabierz nas stąd jak najszybciej.
– Odwrócił się do Mboyi. – Poruczniku, wyłącz radio. Wyciągnij procesor albo pamięć, możesz nawet powyrywać przewody, ale zrób coś, co da się naprawić bez problemu, radio ma pozostać martwe, dopóki nie dostaniemy się na Roszponkę.
Mboya od razu zabrała się do roboty, a kilka sekund później mały prom odcumował od kadłuba „Teddy’ego R.”.
– Kierunek Roszponka – ten rozkaz Cole skierował już do Molarianina.
– Chcesz, żebym posadził „Kermita” w jakimś konkretnym miejscu?
– Co to jest, do jasnej cholery, „Kermit”?
– Siedzimy w nim – wtrąciła Christine, pokazując triumfalnym gestem wielki bezpiecznik z radia
podprzestrzennego. – Wahadłowce otrzymały nazwy pochodzące od imion czworga dzieci Teodora Roosevelta: Kermita, Archiego, Quentina i Alice.
– No pięknie – mruknął zdezorientowany Cole. – Zlokalizuj bortelicki okręt i poproś o pozwolenie na lądowanie w tym samym miejscu. Znajdujemy się na terytorium Republiki i jesteśmy uzbrojonym okrętem wojennym, nie powinni robić żadnych problemów.
– Nie możemy poprosić o cokolwiek – wtrąciła znowu Christine, pokazując po raz drugi bezpiecznik.
– Już pan zapomniał?
– Szlag! – zaklął Cole. – Nie wylądujemy bez odebrania dokładnych koordynat. Dobrze, poruczniku, włoży pani ten bezpiecznik na miejsce, jak tylko przekroczymy granice systemu Bastoigne.
– I co dalej? – zapytał Forrice.
– A potem będziemy się modlić, żeby działa „Teddy’ego R.” nie rozpieprzyły nas na milion kawałków, zanim zdążymy wylądować, a Bortelici nie załatwili nas, zanim zdążymy opuścić tę planetę.

Gregorius

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #117 dnia: Listopad 07, 2009, 13:51:42 »
Proszę o recenzję, co mógłbym poprawić... Jestem świeży w temacie, więc wszelka konstruktywna krytyka jak najmilej widziana...


Ja powiem tylko tyle : MOAR!! (no i ofc. na Kroniki zapodawaj ^^)

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #118 dnia: Listopad 11, 2009, 16:52:44 »

Społeczeństwo ogólnie podpięte


   Idąc przez miasto, można zaobserwować, iż już prawie każda z mijanych przez nas osób jest do czegoś podpięta. To słuchawki z odtwarzacza mp3 zawieszonego na szyi, to telefon komórkowy, który nieustannie przypomina o swoim istnieniu, zegarek z wbudowanym aparatem, bądź często wszystko na raz. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będziemy roztaczać promieniowanie niezgorsze od małej radiolatarni.

   Nikt nikogo nie wpuści w pole, bo pole będzie wszędzie. Każdy będzie miał swoje własne, większe lub mniejsze. Może nawet będzie się można postarać o jakieś dotacje z UE. Małopolanie i Wielkopolanie z okolic Krakowa i Poznania otrzymają po darmowej "komórce". Komuniści będą mieli pole do popisu, propagując znowu stare hasło: "Pole w ręce ludu". Symbolem nowej-starej ideologii mogła by być wiązka splątanych kabli, a  kabli u nas zawsze było pod dostatkiem, zarówno tych przewodzących jak i donoszących.

   Nie będzie już problemów z zaginięciami, bo każdy będzie już tak przesiąknięty falami, że sam będzie nadawał na swojej własnej częstotliwości i będzie go można po niej znaleźć. Jednak to też nie jest dobre rozwiązanie, bo możliwe, że będziemy zagłuszać sami siebie, a jak każdy będzie nadawał na innej fali, to w ogóle nie będzie można się dogadać.

   Może więc obwieszanie się gadżetami nie jest rozwiązaniem? Tu z pomocą znów przychodzi technika. Naukowcy proponują miniaturyzację i komputeryzację większej ilości dziedzin naszego życia. Powiedzmy taki multimedialny toster, który nie dość, że sam rano zrobi grzanki i posmaruje je masłem, to jeszcze połączy się z serwisem prasowym i odczyta najważniejsze wiadomości dnia. Pralka w tym czasie wypierze i powiesi nasze skarpetki, a lodówka zamówi w sklepie jajka.

   Co jednak jeśli, tak jak w przypadku naszych domowych komputerów, oprogramowanie dla nowoczesnego sprzętu RTV/AGD będzie zawierało błędy? Toster posmaruje masłem skarpetki, pralka wypierze kurczaka, a lodówka nie będzie się chciała otworzyć, bo uzna, że domownik nie ma wystarczających uprawnień.

   Jak widać, czeka nas coraz wygodniejsza i świetlana przyszłość. No może nie tak jasna. Bo wszystkie te gadżety będą zapewne napędzane elektrycznością i może się okazać, że równoczesne włączenie telewizora i próba wynegocjowania z szafą wydania butów, może się okazać spięciem w sieci i pozbawieniem prądu połowy miasta, a każdy wie jak działają nasze służby ratownictwa elektrycznego. Tak więc, wszystkie te wynalazki mogą się nie przyjąć w naszym pięknym kraju i wychodząc na spacer, nadal będziemy obwijać się słuchawkami, do kieszeni chować telefon, do plecaka komputer, a sąsiadowi wymontowywać z małego fiata akumulator, bo czymś przecież musimy całą tą elektronikę wykarmić.

   Dla nas, Polaków koncepcja pola dla wszystkich i dla każdego jest szczególnie bliska pod względem historycznym. Wspomnijmy choćby naszych przodków, zwących się Polanami, byłego wicepremiera Marka Pola, który polskie pola chciał upiększyć autostradami, czy staropolskie słowo oznaczające atrybut wytwarzania energii, czyli polano. Kiedyś polano, czyli kawałek drewna, wrzucone do domowego ogniska, produkowało ciepło. Dzisiaj przenośną energię zawiera bateria. A bez baterii nie ma gadżetu i osobistego pola.


Mój kawałek na listopad... tak dla odmiany, felieton. ;)

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #119 dnia: Listopad 12, 2009, 11:32:48 »
sorki, ale ten tekst nie nadaje się, chyba że jako ciekawostka

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #120 dnia: Listopad 12, 2009, 13:29:04 »
Niby dlaczego?

Jak pytałem na początku, to się zgadzałeś na felietony.

Zresztą:

Cytat: Mighty Baz
Treść dowolna, niekoniecznie z tłem EvE, ciekaw jestem czy znajdą się chętni.

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #121 dnia: Listopad 12, 2009, 13:31:44 »
Ale jak nie to nie.

Ciemność.... Zewsząd otaczała go nieprzenikniona czerń. Przysunąwszy się bliżej ściany wyjął z pochwy jeden z khadaninów. Otwierając wrota, spodziewał się, iż mogą być zabezpieczone którymś z zaklęć Kręgów. Nie przypuszczał jednak, że przywołaną istotą będzie któryś z Wyższych Władców.  Skupiwszy całą swą wolę, łowca spróbował wyczuć aurę przeciwnika. Wystarczył krótki kontakt. Krasnolud potknąwszy się, upuścił broń i złapał obiema rękami za głowę. Takiej potęgi nie spotkał jeszcze chyba żaden z łowców Zakonu Czarnego Młota. W tym momencie demon zaatakował. Znikła zasłona ciemności, a przerażonemu krasnoludowi ukazał się ogromny, uskrzydlony potwór. Sparaliżowany łowca nie zdążył nawet pomyśleć o stawieniu jakiegokolwiek oporu. Wszystkie jego bariery ochronne pękły pod naporem demona. Krasnoludowi nie pomogły nawet potężne artefakty Zakonu. Uświadomił sobie, iż był już martwy w momencie, gdy otwierał portal. Nic nie było w stanie przeciwstawić się potędze tej istoty. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był odgłos miażdżonego mithrylu, gdy demon rozrywał jego kolczugę. Później była już tylko ciemność. Stojący pośrodku komnaty demon uśmiechnął się szyderczo. Wiedział, że nie był to ostatni, który będzie próbował otworzyć wrota Thamanu. Za jakieś tysiąc lat pojawi się kolejny śmiałek. Jednak Legenda mówiła, iż będzie to ostatni pojedynek o władzę nad Kręgami.

¬— ...Każdy krasnolud, po osiągnięciu wieku męskiego, staje przed wyborem dalszej drogi dla siebie. Po to właśnie jesteśmy MY. Rada klanu, u początków istnienia naszego rodu, powołała Kastę Mistrzów. Zrzeszeni są w niej przedstawiciele każdego ugrupowania, każdej kasty i każdego zrzeszenia...
Sędziwy krasnolud stojący na podium, sam był znudzony powtarzaniem po raz kolejny tego samego monologu. Spod jego pieczy wyrosło już kilka pokoleń krasnoludzkich mężów. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie musiał przekazywać tym nieokrzesanym młodzikom tajniki wiedzy Klanu. Z każdym pokoleniem, krasnoludy były jakby bardziej pewne siebie, niezależne. Może się niedługo okazać, iż Kasta Mędrców nie będzie już potrzebna. Wykład krasnoluda został przerwany nieudolną próbą wmieszania się w audytorium nowo przybyłego młodziana.
— Thorn! — Zagrzmiał członek Kasty Mistrzów. — Czy ty nigdy nie potrafisz zjawić się na czas? Gdzie byłeś? Albo lepiej nie mów, pewnie znów siedziałeś u starego Firebreatha i słuchałeś tych nic nie wartych bajek o demonach i Zakonie.
Młody krasnolud zawstydzony spuścił głowę. Wiedział, że to co mówią Mistrzowie, jest ważne, że tylko dzięki wykładom i treningom zapewnionym przez Kastę Mistrzów, może w przyszłości starać się o przynależność do któregoś ugrupowania. Ale opowieści Firebratha były takie ciekawe. Opowiadały o czasach, gdy krasnoludy władały jeszcze magią, istniał legendarny Zakon Czarnego Młota, a krasnoludy były najwspanialszą spośród wszystkich ras Mervenu.
   — Tak więc, każdy z was przejdzie pod naszym nadzorem szereg szkoleń, treningów i prelekcji, które pozwolą na określenie jego talentów i predyspozycji. Po dwuletnim okresie nowicjatu, większość z was, zdecyduje się na wybór któregoś z precyzyjnych programów szkolenia, przygotowujących do pełnienia wybranej przez siebie funkcji w Klanie. Tak więc, proszę każdą z grup o udanie się na wyznaczone im zajęcia.
Jaskinia powoli pustoszała, młodzi krasnoludowie wychodzili w grupach po trzech, czterech rozmawiając przyciszonymi głosami. Mistrz zszedłszy z podium, zamierzał udać się do północnego wyjścia, gdy nagle zobaczył stojącego pod ścianą Firebreatha. Gdyby nie obfita broda okalająca jego twarz, zobaczyłby, że krasnolud się uśmiechał.
   — Cóż to przyjacielu? Kolejna niesforna grupa młodzianów stara się zrozumieć coś z tych twoich nauk? Pamiętam jakby to było wczoraj, gdy Ja stałem na tym podium, jako jeden z pierwszych Mistrzów, a ty byłeś pośród słuchaczy. Ot kolejny niesforny młodzieniec... — Powiedziawszy to, Firebreath ruszył powoli w stronę drugiego Krasnoluda.
   — Witaj stary przyjacielu. Zaiste dawne, czasy wspominasz. Jednakże musisz przyznać, byliśmy pilniejszymi studentami od dzisiejszej młodzieży. Nam nie przyszłoby nawet na myśl spóźnić się na wykład.
   — Czyżbyś mówił o Thornie? Ten młody krasnolud przypomina mi mnie w młodości. Mam dziwne przeczucia co do niego.
   — Przeczucia przeczuciami, ale szkolenie skończyć musi na równi z innymi. Prosiłbym cię więc, abyś nie zatrzymywał go swoimi historyjkami.
   — Jak chcesz Ironstormie. Ale zważ na me słowa: ten młody krasnolud jest inny. Skończy wasz trening, ale nie będzie pasował do żadnego zrzeszenia. — Z tymi słowy, były Mistrz opuścił Ironstorma i wyszedł z sali.
Krasnolud przez chwilę stał jeszcze samotnie wewnątrz monumentalnego dowodu dawnej potęgi krasnoludzkich rzemieślników i zastanawiał się nad słowami przyjaciela. Przecież każdy krasnolud po szkoleniu wybierał jakieś ugrupowanie, a jeśli się wahał, był kierowany przez swego opiekuna na szkolenie najbardziej odpowiednie jego predyspozycjom. Każdy krasnolud miał do czegoś talent. Jedni zostawali inżynierami, inni kupcami lub wojownikami. Zawsze znajdywali dla siebie miejsce, profesję, która im odpowiadała. Jeszcze dwa lata. Jeszcze dwa. Ironstorm wychodząc z jaskini, zamknął za sobą potężne kamienne drzwi i zanurzył się w  korytarzach kopalni. Pusta sala jeszcze przez kilka chwil powtarzała jego ostatnie słowa: Jeszcze dwa lata.... dwa lata...

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #122 dnia: Listopad 12, 2009, 13:55:38 »
Niby dlaczego?

Jak pytałem na początku, to się zgadzałeś na felietony.

dowolna treść opowiadań lub komiksów, o felietonach, esejach czy podobnych nic nie wspominalem.  :angel:

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #123 dnia: Listopad 12, 2009, 20:58:52 »
Cytat: hakatu
w Wrzesień 23, 2009, 19:27:22
Przy okazji pytanie - dlaczego tylko sf? Fantasy nie może być? Lub krótka forma literacka w postaci felietonu?

myslę, że większość czytaczy jest otwarta na nowe propozycje, zatem do dzieła

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #124 dnia: Listopad 13, 2009, 08:41:29 »
chcesz sie spierac ze sponsorem?  :knuppel2:

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #125 dnia: Listopad 14, 2009, 19:09:05 »
 :angel: nie..... nie tak ;) Dodałem, bo myślałem, że można... kierując się Twoją poprzednią wypowiedzią. Tylko tyle  :coolsmiley:

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #126 dnia: Listopad 16, 2009, 08:17:10 »
btw napłynął tylko jeden tekst :'(

Mooneye

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 30
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Mooneye
  • Korporacja: Shocky Industres Ltd.
  • Sojusz: The Alternative 4
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #127 dnia: Listopad 30, 2009, 09:58:13 »
Żeby pustawo nie było to i swoje ostatnie wypociny dorzucam. Zatem kolejna cześć opowieści z kantyny...

Raport IV -  Więzi krwi
- Ep.3 - Rozdarte szwy -


Centrum medyczne na stacji republiki w Kizama VI przy 4 moone...

    - Qłarwa jego mać! - to pierwsze, co wykrzyczałem wewnętrznym głosem, zaraz po wyrwaniu z mroźnego snu. Ale i rzeczywistość okazałą się równie chłodna. Nie cierpiałem tego, zresztą chyba nikt nie przepadał za takim przebudzeniem. Jednakże zawsze chyba lepiej otworzyć oczy w przenikliwe zimnym płynie, niż mieć je na wieki zamknięte.   

Kiedyś mi pewien technik próbował wytłumaczyć działanie procesu tzw "wskrzeszenia". Mimo tego nigdy nie potrafiłem zrozumieć bełkotu o przeniesieniu jaźni, odrodzeniu w nowym klonie itd. Głowa tylko od tego bolała, a ja migrenowe stany naprawdę źle znoszę. Katem oka zauważyłem stojące opodal droidki medyczne, jedna trzymała chyba  syntetyczny koc. Skrzywiłem się tylko z niechęcią. Zatęskniłem za wykwalifikowaną kadrą pielęgniarek, takimi o bogatych możliwościach oddechowych i cieplnych zarazem. Ech, gdzie te kobiety z dawnych lat, teraz im też tylko kosmos w głowach. Jadnak najbardziej mi teraz brakowało mojej menażki, a szczególnie jaj ognistej zawartości. W tym właśnie momencie zreflektowałem się, że przecież już nie jestem na stacji w Jita.

    Zanim mnie wyciągnęli z lodowatej puszki, osuszyli z tego kisielu i odłączyli wszelkie rurki oraz kabelki, mogłem sobie powoli w pamięci wszystko poukładać. Wciąż nie znałem motywu napaści. Faktem, że głupotą można nazwać przekonanie o nie posiadaniu żadnych wrogów. Każdy ich miał, bez wyjątku. Pokrzepiałem się naiwną nadzieją, że mam ich zdecydowanie mniej niż przyjaciół. Mimo to ktoś bardzo pragnął mojego bladego amarrskiego tyłka. Pytanie kto, niestety, pozostało bez odpowiedzi. Z kontemplacji gwałtownie wyrwała mnie droidka medyczna, wycierająca mnie z oblepionej mazi i niebezpiecznie zbliżająca się do...
- Gdzie ty mnie paskudny robocie dotykasz! - wycedziłem bełkocząc i wykonując zaraz zamach jedną nogą. Moja stopa momentalnie bardzo żałowała tego kopnięcia.
Z opuchniętym i obolałych palcem dokuśtykałem do przebieralni. Przyodziałem podaną togę, przypominającą białe prześcieradło, i ruszyłem do sali odnowy. Tam na wibracyjnym lożu znów oddaliłem swe myśli w stronę minionych wydarzeń. Pierwsze, co oczywiście poczułem, to mieszankę złości i bezradności. Niepierwszy raz już ginąłem, a liczbę moich kolejnych klonów również dawno temu przestałem liczyć. Emocje jednak były wciąż takie świeże i nawet jakbym jeszcze czuł piekący ból, promieniujący w miejscu postrzału. Ale przecież nic tam nie ma, żądnej krwi ani spalonej skóry. Zabójcza rana tliła się jedynie w moje głowie, a wściekły krzyk był już tylko gasnącym echem. "Leżaczek", jak go potocznie nazywałem, dostarczał teraz nowych odczuć. Impulsy, które generował, pobudzały zaspane jeszcze mięśnie. Łaskotki wywołane przez niskonapięciowe wyładowania prawie przypominały mi dotyk hinduskich masażystek, niestety jednak stanowiły kiepską formę zastępczą. W każdym razie, po klonowej chłodni SPA, dobre i to. Nie wiem nawet, kiedy zmrużyłem powieki i zasnąłem.

Całe "wskrzeszenie" trwało chyba z dobry dzionek. Ładnie mnie tam podmyli, zbadali i zregenerowali, a na koniec wyprosili ze sterylnych bloków kompleksu medycznego. Do tego dali na odchodne czyściutki standardowy lśniąco-biały kombinezon. No i radź sobie świeżo upieczony klonie już sam. Stając na bruku republikańskiej stacji, biały jak bałwan zimowa porą, powoli przypominałem sobie otaczające miejsce. Trafiałem tu chyba już nie raz i przy każdej wizycie czułem podobny niepokój,czy to przez te lśniące i niewygodne gacie, czy też może ze względu na raczej nieprzyjemne spojrzenia minmatarskich mieszkańców. Takie małe Deja Vu. Sterczałem tak jeszcze przez chwile, aż w końcu zabrałem myśli. Przede wszystkim potrzebuję nowego stroju, ale żeby sobie nowe wdzianko sprawić, muszę mieć kredyty. Tak samo bez pomocy ISKów nigdy nie ruszę z tej stacji. Dziewczyny zapewne, nieświadomie ostatnich zajść, dalej załatwiają papierki przewozowe w odległym regionie The Forge. Zostałem więc sam bez forsy i bez transportu. Nic więc dziwnego, że pierwsze kroki skierowałem do pobliskiego automatu bankowego. I znów złe fatum zwietrzyło mój trop. Zawartość konta prawie pusta. Nawet nie wiem czy starczy na przelot promem do pobliskiej bazy w Shaha. Normalnie same kłody pod nogi. Jedyna nadzieja, iż namierzę kogoś z członków SHCK i mnie poratują. Trudno, trzeba zadzwonić i poczekać. Kupić mniej krzykliwe ubranie. Ale przede wszystkim muszę się napić! Stąd zaraz ruszyłem na poszukiwania odpowiedniego przybytku.

Wściekle czerwony neon "Нимфа спокойной воде" zdecydowanie wyróżniał się spośród innych świecidełek. Cyrylica i do tego animowane logo z butelką i sierpem przyciągało uwagę. Co prawda, minęło sporo cykli od czasu jak czytałem coś w archaicznym rosyjskim. To chyba "Rusałka" albo "Syrenka" i coś niezrozumiałego. Zaciekawiony cóż tu faktycznie leją, ruszyłem zdecydowanym krokiem w stronę wejścia. No i faktycznie lali... porządnie lali. Zaraz po minięciu bramy w szerokim holu przeleciało mi nad głową czyjeś zamroczone ciało. Ledwo zdarzyłem wykonać kuca na pstrokato czerwony dywan. Facet przeleciał przez otwarta furtkę i wylądował na bruku. O dziwo nic nawet nie jęknął  przy upadku, tylko tak jakby dalej lekko pochrapywał. Dziwne... ale w sumie nie tylko to mogłoby kogoś zaskoczyć. Opodal dwóch miejscowych prało się po pyskach, rechocząc zaraz po każdym uderzeniu. Raz jeden, a raz drugi obrywał. Następnie gromkim śmiechem okazywał czerpiącą z tej bijatyki niezrozumiałą mi przyjemność. Matarzy! Pełno tu takich szaleńców. Gdy się nie tłukli, to hucznie biesiadowali, a przy wszystkim radośnie rycząc wniebogłosy. Taka to już ci ich tradycja i styl życia. Przynajmniej większości.

Kroczyłem dalej długim holem. Byłem szturchany w tłoku, a czasami omijałem tych co woleli już spędzać czas w pozycji leżącej. W każdym razie panował tu niezły bajzel, musiała to być populara melina. Szybko jednak przekonałem się, jak pochopnie i błędnie wszytko oceniłem. To, co zobaczyłem po przejściu korytarza zaskoczyło mnie tak, że przez dłuższą chwilę stałem jak wryty. Ujrzałem sale prawie jak z obrazka podręcznika o historii pradawnych cywilizacji. Pomieszczenie aż błyszczało od przepychu i wszelakich lśniących barw. Goście siedzieli wygodnie na antycznych tapicerowanych sofach. Popijali napoje, serwowane z dziwnych stalowych kociołków, które to stały w centrum każdego stołu. Panował tu nieskazitelny ład i spokój, a ludzie rozmawiali kulturalnie, delektując się napojem i biszkoptami dostarczanymi przez kelnerki o długich warkoczach. Na małej scenie jakiś podsiwiały staruszek o gęstej brodzie, przygrywał zaciekle na bałałajce, dodając temu miejscu wyjątkowego klimatu. Normalnie porządny lokal dla wyższych sfer. Kto by przypuszczał po tym co widziałem w korytarzu. Ale wszytko do czasu...

- Ty durak! - zaryczała pulchna niewiasta, groźnie machając nad głową jakiegoś półprzytomnego galantyjczyka. - Pić nie umiesz, to nie chlej. A nie potem udajesz śpiewaka operowego i wszczynasz awantury! Paszoł mi won!!
Zaraz też kolo niej wyrosło dwóch barczystych dryblasów. Złapali jegomościa i zaraz wybiegli z towarem, mijając mnie w przejściu. Przez moment w sali panowała idealna cisza. Kobieta skinęła tylko w stronę grajka i zaraz zabrzmiała brzdękana melodia, a chwilkę później sala wróciła do życia. Ja oczywiście stałem dalej jak otumaniony, aż do momentu, w którym poczułem na sobie czyiś wzrok.
- Maładiec, a ty szto? - zabuczał ponownie barytonowy głos, co prawda nie tak donośny jak wcześniej. - Z klonowni żeś jeszcze nie przebrany, a może ty jakowy czudak?!   
Kobieta nie tylko mówiła z zabawnym troszku akcentem, ale jej strój mógłby również za taki uchodzić. Cała otulana lekko prześwitująca beżową toga, a we włosach miała wpięty wianek z podsuszonych kwiatów. Może też i była troszku przy kości, ale jej tusza nie wzbudzała śmiechu. Przede mną stała prawie dwumetrowa krasawica, co zapewne pstryknięciem palców posłała by mnie na drugi kraniec  sali. Normalnie kawał baby.
- Jeśli karta bankowa twa pełna, zapraszam do mej "Nimfy spokojnej wody". Jeśli nie to poszed precz!

Zaproszenie było szybkie, zwięzłe i na temat. A za darmo to wiadomo co zazwyczaj można dostać. Całe szczęście miałem troszku kredytów i zaraz spocząłem przy małym stoliku z tym stalowym kotłem w środku. Zwali to "samowar", buczało to i piszczało przeokropnie. Zaraz jedna z kelnerek zaczęła coś tam kręcić i za chwile podali mi z tego herbaty. Mówili, że z prądem. Całkiem niezła, szczególnie z tym dodatkiem. Biszkopty równie smakowite. Zresztą to była pierwsza rzecz jaąk dziś miałem w ustach, no poza rurami i ta odżywczą mazią, w której trzymają klony. Zatem konsumowałem pierwszy posiłek na nowej drodze życia. Nie powiem, zaczęło się smakowicie. Zamówiłem jeszcze później wódeczki "pomsty Rasputina" ze śledzikiem i byłem już prawie cały w skowronkach.
 
Później nadałem z lokalnego terminala komunikat do dziewczyn oraz do biura Shocky. Zobaczymy, któż zjawi się pierwszy. Na razie pozostało czekanie i zbieranie sił w tej baśniowej herbaciarni. Na nudę i brak towarzystwa nie miałem co narzekać, gdyż zaraz gościłem przy stole samą szefową i główną nimfę. Ludmiła, bo tak miała na imię, okazała się bardzo wścibską osobą. Zasypywała mnie wręcz: czy mi smakuje podawany wywar i jak oceniam jego aromat, czy aby biszkopty nie są zbyt mało kremowe, co sądzę o wystroju... itd. itp. W końcu jednak skierowała swą ciekawość w inną stronę.
- A ty malczik, szto ty takowyj albino ? - zapytała, kręcąc kuprem w zajmowanej 2-miejscowej sofie, a jej głos trzeszczał jak mebel, na którym siedziała.
- Ja już taki od urodzenia - odrzekłem, wypijając kolejny łyk wywaru.
Pytała i pytała, już powoli zaczynało mnie to męczyć. Najbardziej ją jednak nakręcił mój kombinezon, nie mogła się wręcz nadziwić, jak można nosić tak niegustowną szatę. Przecież to standardowe gacie medyczne, a nie salonowy frak. Glamour to ja w tym wdzianku wcale nie byłem, a ta mi jeszcze to wytykała. Zresztą Ludmiła w tej swojej todze i wianuszku nie wyglądała lepiej. Z nimfą miała tyle wspólnego, co ja z mitycznym herosem. Śmiechu to wszystko warte. Siedziałem jednak, z poważną miną tolerując mojego gościa. W końcu ją to znudzi, a rozdrażnić właścicielkę chyba było łatwo. Kobita z temperamentem, wolałem nie ryzykować i posiedzieć tu dłużej. Nie jak ci, których uczono tu latać.
Straciłem rachubę czasu i nie wiem ile mi zajęło osuszenie blaszaka, tego całego "samowaja". Oczywiście z prądem i czułem się teraz bardzo naładowany. Aż mnie nosiło, żeby zrobić coś wielkiego, niepowtarzalnego, chciałem śpiewać, recytować wiersze i... zaliczyłem wtedy pierwszy odlot w mojej nowej karierze klona.

    Ze snu wyrwał mnie nagły wstrząs, a kolejny poczułem za moment w mojej głowie. Oddał bym teraz królestwo za szklankę wody i aspirynę. Ale gdzie ja jestem? Oczy miałem zlepione i ledwo rozpoznawałem otoczenie. Ale na pewno nie w przytulnym barokowym wnętrzu "Nimfy spokojnej wody". Tego byłem pewien. Znów poczułem kolejną falę wibracji. Obawiałem się najgorszego: iż niestety nieświadomie opuściłem stacje. Cholera, znów mnie porwali? Wtedy usłyszałem czyjeś kroki i kobiecy głos.
- W końcu raczyłeś się obudzić.
- Ktoś ty? - zapytałem, mrużąc jeszcze oczy.
- Ta, co ci ratuje hulaszcze dupsko... znowuż! - odparła zdecydowanie. - Nie wypłacisz mi się za to wszystko, Moon. Zbankrutujesz... zobaczysz.
Wtedy ją poznałem. Akuma Sudo. Odsapnąłem z ulgą i ległem na posłaniu. Znów jestem wśród swoich...

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #128 dnia: Grudzień 13, 2009, 11:28:31 »
Łowca cz.2

Komando elfów prawie niezauważalnie przemierzało las. Wprawny obserwator zauważyłby tylko nienaturalnie padające cienie, ale określenie zjawiska je wywołującego było procesem na tyle długim, iż zanim doszedłby do jakichkolwiek wniosków, padłby ze strzałą o zielonych lotkach tkwiącą w tchawicy. Lasy należały do elfów. Nikt bez zgody Rady nie mógł bezpiecznie podróżować pomiędzy drzewami. Zresztą i tak, bez przewodnika, nikt nie był w stanie wejść głębiej na terytorium jakiegokolwiek elfiego rodu, niż pierwsze młodniki. Co odważniejsi służyli za ostrzeżenie dla innych, przypominając humanoidalne jeże leżące pośród drzew. Elfy nie znały litości dla obcych.
Pięciu Tancerzy Wiatru bezszelestnie patrolowało swój obszar granicy. Mieli polecenie natychmiastowego zabicia jakiegokolwiek obcego stworzenia, które zbliżyłoby się do granicy lasu. Elf dowodzący komandem stał na wzniesieniu, obserwując swych podwładnych. Był zadowolony. Jego podwładni byli wspaniale wyszkoleni, znali las, świetnie przystosowywali się do nowych sytuacji. Byli dumni z tego, iż są elfami i bronią swych ziem. Zapewne także trzech z tej czwórki zginie z powodu tej dumy. Zbliżały się niepewne czasy, możliwe, że elfy znów będą musiały otwarcie uczestniczyć w walce. Legenda mówiła o zbliżającym się czasie jako o ostatecznej walce ze złem. Elf osobiście nie wierzył w opowieści starszyzny, ale świat zdawał się potwierdzać ich słowa.
   — Sliverze! — Jeden ze zwiadowców wołał do niego z granicy lasu. — Jacyś ludzie zbliżają się do naszych lasów, zdaje się, że należą do któregoś z równinnych plemion. Prowadzeni są przez drova.
   — Przygotujcie się do walki. Niech każdy z was wybierze sobie jednego z nich jako cel i będzie gotowy. Wyjdę naprzeciw temu czarnoskóremu elfowi. — Mówiąc to, dowódca komanda schował trzymany w rękach łuk do kołczanu i wyszedł przed ścianę drzew. Zbliżająca się grupa była złożona z sześciu lekkozbrojnych jeźdźców. Wprawne oczy elfa wypatrzyły z pozoru niedbale przymocowaną broń do siodeł, ale postawa jeźdźców sugerowała, że gotowi są natychmiast jej użyć, użyć skutecznie. Oczekując na przybyszów, zastanawiał się, czegóż to ci ludzie mogą chcieć od ich lasów, i czym przekupili elfa mroku? Ciemny elf w środku dnia, do tego będący przewodnikiem równinnych ludzi.
   — Bądź pozdrowiony bracie, elfie lasów. — Podchodzący drov nie przypominał przeciętnego przedstawiciela tej rasy. Był nieco niższy i poruszał się z mniejszą gracją. Jednak był lepiej zbudowany i o wiele bardziej ostrożniejszy. Odziany był w skórzaną zbroję z narzuconą na górę kolczugą, na plecach podwójny elfi miecz i łuk kompozytowy. Był myśliwym, który przystosował się do warunków powierzchni. Dowódca komanda uśmiechnął się. Jego ludzie zdążą przebić go strzałami, zanim sięgnie po swoją broń.
   — Witaj elfie podziemia. Co cię sprowadza do mych lasów?
   — Zwą mnie Arkhan i jestem tropicielem Czarnej Pani. Przybywam do was jako posłaniec Królowej. Mam wiadomość dla waszej rady. Ci ludzie zapewniają mi ochronę na lądach słońca. Prosiłbym więc o doprowadzenie mnie przed oblicze przewodniczącego i opiekę nad mą eskortą. To mówiąc drov odpiął pendent podtrzymujący pochwę miecza oraz łuk. Jego broń ze szczękiem spadła na ziemię. Jakby tego oczekujący jeźdźcy zsiedli z koni i złapawszy je za uzdy, podprowadzili do dwójki elfów.
   — Nie często się zdarza spotkać podróżującego po powierzchni, pod eskortą ludzi drova. Zaiste takoż dziwne rzeczy mówisz. Jednakże pakt elfów nadal obowiązuje, las was nie skrzywdzi, masz na to moje słowo. Co do twojej pierwszej prośby - muszę ją rozważyć. — Mówiąc to, Sliver odwołał swoją drużynę z posterunków. Elfy sprawnie rozbiły obozowisko na pograniczu drzew i zajęły się przygotowywaniem posiłku. Noc minęła spokojnie. Tancerze Wiatru pełnili wartę, pozwalając wypocząć podopiecznym. Dowódca komanda nie odpoczywał tej nocy. Rozmyślał nad naukami kapłanów. Nad przepowiednią o ostatecznej walce i towarzyszącej jej Legendzie. Czyżby elfy rzeczywiście miały walczyć na równi z innymi rasami Mervenu o przetrwanie? Zaciskając dłonie, patrzył na śpiącego posłańca i jego ludzi.

   Krasnolud zręcznie uniknął ataku. Topór przeciwnika precyzyjnie trafił w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się jego noga. Przeturlawszy się przez lewe ramię, stanął pewnie na nogach gotowy do przyjęcia kolejnego ciosu. Walka trwała już kilka minut, dwa krasnoludy walczyły wewnątrz placu treningowego. Pochodnie umieszczone na ścianach oświetlały pomieszczenie mętnym, drgającym światłem, powodując mylącą grę cieni. Oprócz dwójki walczących w pomieszczeniu znajdował się jeszcze krasnolud kapłan i wojownik Kasty Mistrzów. Obaj ćwiczący byli odziani jednakowo – ciężkie skórzane kaftany, naramienniki, nagolenniki, rękawice. Całe odzienie było wykonane z grubych płatów wyprawionej skóry, wzmocnionych gdzieniegdzie metalowymi ćwiekami dla dodatkowej ochrony. Jedyną różnicą było uzbrojenie. Jeden z krasnoludów wyposażony był w ciężki stalowy topór bojowy, a w drugiej ręce trzymał małą drewnianą tarczę. Drugi z walczących uzbrojony był w dwa krótkie krasnoludzkie miecze – broń pogardzaną przez większość wojowników, ale bardzo precyzyjną i śmiertelną we wprawnych rękach. Pomimo toczonego pojedynku, obydwa tkwiły nadal w pochwach przerzuconych przez ramiona krasnoluda. Dwa pendanty ściśle opasały klatkę wojownika, zezwalając na błyskawiczne dobycie broni.
Topór prowadzony był nisko, krasnolud odskoczył w tył, markując pad na plecy, w ostatniej chwili miękko odbił się rękami od podłoża i wykonując salto w tył, znów stanął w pewnej odległości od przeciwnika. Drugi z wojowników starając się unieść topór do natychmiastowego kontrataku, o mało nie stracił równowagi. Ten moment wykorzystał drugi z walczących. Rzuciwszy się do przodu, wyjął jeden z mieczy. Wykorzystując pęd nadany mu przez skok, pchnął z całej siły mieczem w ramię przeciwnika. Krasnolud zdążył jedynie zasłonić się tarczą. Cios był tak silny, iż miecz przebił tarczę i zagłębił się w niej prawie po jelec. Atakujący krasnolud nie wypuszczając głowiny broni, wykonał przewrót w przód i wyrwał tarczę przeciwnikowi. Odrzuciwszy bezużyteczną broń, wydobył drugi z mieczy i zaatakował towarzysza. Wprawnie prowadzony miecz przeszedł nad zastawą topora i trafił krasnoluda płazem w hełm. Oszołomiony przeciwnik zatoczył się w tył. Kontynuując natarcie, błyskawicznym ciosem wybił topór z ręki zdezorientowanego przeciwnika, a następnie kopnięciem przewróciwszy przeciwnika na ziemię, przyłożył mu ostrze do piersi. Kapłan z aprobatą pokiwał głową. Krasnolud schował miecz do pochwy i pomógł pokonanemu wstać. W tym momencie podszedł do nich Mistrz.
   — Po pierwsze Stormbringerze, atakując toporem, należy wykonywać szybkie ciosy, a nie machać nim jak rzeźnik. — Popatrzył z naganą na drugiego krasnoluda. — Nie ciesz się tak Thornie. Z tobą porozmawiam za chwilę. Idź, pozbieraj rozrzucony ekwipunek.
Młody krasnolud ze spuszczoną głową, tłumiąc w sobie złość, odszedł w kierunku tarczy Stormbringera.
   — Wykonując zasłonę tarczą, należy odbić broń przeciwnika lub pozwolić jej zsunąć się swobodnie po powierzchni, zmuszając w ten sposób przeciwnika do rozproszenia energii ataku... — Kontynuował swój wykład krasnoludzki wojownik.
Krasnoludzki kapłan obserwował trójkę opuszczającą salę ćwiczeń. Mistrz przez cały czas lekceważył drugiego krasnoluda, udzielając rad i tłumacząc tajniki walki tylko topornikowi. Kamienne wrota zamknęły się za krasnoludami. Wewnątrz pozostał zamyślony kapłan i otaczająca go cisza. Długa chwila minęła, zanim się poruszył.
   — Czy oni naprawdę nie zdają sobie sprawy z jego prawdziwego potencjału? — Wyszeptał w pustkę i zgasiwszy pochodnie, opuścił jaskinię.

Komnatę wypełniało zatęchłe powietrze przesycone zapachem różnych odczynników chemicznych. Grupka krasnoludów otaczała zwartym kręgiem umieszczony centralnie stół, przy którym stał siwobrody wykładowca.
   — Jak już zapewne wiecie, najważniejszym osiągnięciem krasnoludzkiej inżynierii było wynalezienie maszyny parowej i prochu. Dzisiaj zajmiemy się tym drugim odkryciem. — Przerwał i zaczerpnął powietrza. Była to już ósma grupa dzisiaj, której musiał wbijać w te durne łby to samo. Odczuwał już znużenie niekompetencją i ignorancją słuchaczy.
   — Tak więc, odkrycie prochu było wynikiem przypadku. Jeden z pierwszych inżynierów poszukiwał jakiejś metody na przyśpieszenie prac wydobywczych w jednej z kopalń naszego klanu... — Krasnolud rozpoczął długi monolog na temat samej historii jak i metody powstania prochu. Kilkakrotnie udało mu się całkowicie zmienić temat, ale nikomu to nie przeszkadzało. Większa część słuchaczy dawno już zasnęła lub zajmowała się rzeczami całkowicie nie związanymi z analizą faktów podawanych przez wykładowcę. Większość. Jeden z krasnoludów w skupieniu chłonął każde słowo starego inżyniera. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, poza palcami umazanymi inkaustem i lekko zakurzoną brodą.
   — ... i tak właśnie dokonano pierwszej próbnej detonacji. — Zadowolony z siebie krasnolud popatrzył po zgromadzonych. Zamyślony nie zauważył, jak ciekawska grupka słuchaczy odpaliła lont ładunku próbnego. Uświadomił go dopiero nagły huk i obłok dymu. Przerażony rozejrzał się po sali, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stał stół z odczynnikami, teraz znajdowała się tylko osmolona plama na posadzce i kilka dopalających się kawałków drewna. Całość dopełniało czterech ogłuszonych krasnoludów z nadpalonymi brodami. Inżynier ze smutkiem pokręcił głową. Oni nigdy nie zrozumieją wspaniałości krasnoludzkiej inżynierii. Popatrzył na zgromadzonych.
—   Nie, tego na trzeźwo się nie da... — Westchnął i oddelegował krasnoludy na następne zajęcia.
Czy po to spędziłem swoją młodość jako inżynier Zakonu, a później dowodziłem oddziałami strzelców, aby teraz bezskutecznie starać się wpoić tym idiotom, jak ważna dla nas jest inżynieria? Dostrzegł go dopiero, gdy usłyszał nieśmiałe pokasływanie. Strapiony podniósł wzrok i dostrzegłszy źródło dźwięku, jakby nadal nie umiejąc zrozumieć, czego się od niego wymaga, zapytał:
   — Słucham? W czym ci mogę pomóc drogi studencie?
Młody krasnolud, starając się jak najbardziej schować własną osobę, niepewnie popatrzył na starego inżyniera.
   — Mistrzu inżynierze. Chciałbym poświęcić się technice. Chciałbym zostać inżynierem tak jak ty mistrzu. — Mówiąc to, wyprostował się i hardo popatrzył na swojego rozmówcę.
   — Czy jesteś pewny swojego wyboru? Nie minął jeszcze wasz dwuletni okres inicjacji. Rozpoczynając naukę inżynierii, nie będziesz miał już możliwości zmiany decyzji.
   — Tak, Mistrzu Inżynierze. Jestem pewny
   — Udaj się więc do Mistrza Ironstorma i powiedz mu, że Firebreath daje ci swoją promocję. Mistrz Ironstom się tobą zajmie, a teraz odejdź. Muszę pomyśleć. — Mówiąc to powrócił do zbierania szczątków byłego stołu.
   — Przynajmniej jeden... — Wymruczał spojrzawszy na kupkę niedopalonego prochu, jakby od niechcenia zgarnął ją na szuflę i wrzucił do wiadra. W oczekiwaniu na kolejną grupę uczniów, rozpoczął układanie porozrzucanych odczynników.

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #129 dnia: Grudzień 15, 2009, 08:26:16 »
moze na świeta wpadnie wiecej tekstow :'(  albo komiks? Ludzie maja wiecej czsu na czytanie, wiec warto cos splodzic, moze sam cos skrobne

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #130 dnia: Grudzień 17, 2009, 11:28:29 »
jeden tekst tylko?

Aenyeweddien

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 421
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Aenyeweddien
  • Korporacja: Unseen Academy
  • Sojusz: The Unseen Company
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #131 dnia: Grudzień 17, 2009, 11:35:00 »
jeden tekst tylko?

Na mnie nie licz juz dzis wiedze ze do lutego jestem w plecy totalnie z czasem
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem

Beware I am witch

Alterego Kirh'aard; nezma

Mooneye

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 30
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Mooneye
  • Korporacja: Shocky Industres Ltd.
  • Sojusz: The Alternative 4
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #132 dnia: Grudzień 18, 2009, 08:12:40 »
Ja może z mojej strony zdarzę coś wrzucić.  :coolsmiley:

hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #133 dnia: Styczeń 02, 2010, 12:32:39 »
W styczniu kompletnie nie będę miał czasu na pisanie, więc wygrzebałem kawałek opowiadania, który napisałem jeszcze w liceum. Proszę się nie śmiać i mieć przy czytaniu na uwadze, że było to tworzone około 8 lat temu pod wpływem chwili. Tyle słowem wstępu....

Najgorsze było czekanie. Nienawidził siedzieć bezczynnie. Poprawił ułożenie pasków mocujących kombinezon i rozejrzał się. Wszystko wyglądało tak samo jak godzinę temu. Ciemność czasami rozjaśniały odległe wybuchy, ale były one coraz rzadsze. Bitwa była już prawdopodobnie wygrana, ale tak jak wszyscy w pomieszczeniu zastanawiał się, kto kogo pokonał. Tselończycy rzucili wszystko czym dysponowali. Jednak Berdo było jedną wielką fortyfikacją, a Sędzia zdążył pewnie ściągnąć pomocnicze legiony z okolicznych fortów. Bitwa trwała już prawie dwa dni, a oni od samego początku tkwili w tym bunkrze. Rozkaz był jasny. Mieli czekać na komunikat z Saratogi, ale przekaźnik cały czas milczał. Usadowił się wygodniej w koszu i przeładował sztucer. Tak, najgorsze było czekanie. Nawet te warty były bezcelowe. I tak nikt na planecie nie wiedział o ich obecności. Rebelianci nie mieli wystarczająco zaawansowanego sprzętu, żeby to wykryć. Sędzia natomiast był zajęty tłumieniem powstania, a i tak jedyna stacja nasłuchowa, która mogła ich wykryć, była po drugiej stronie globu. Mieli się nie ujawniać, więc czekali.

   Prezentował się okazale. Prawie dwa metry wzrostu, krótko przystrzyżone, czarne włosy i taka sama broda. Prosty, granatowy uniform. Żadnych udziwnień i oznak rangi. Jedyną ozdobą był pierścień Dominium na prawym ramieniu, w którego środku znajdowała się rycina przedstawiająca orła. Twardym, stalowoszarym wzrokiem obserwował swych podkomendnych. Wiedział, że są to najlepsi w całej flocie, w końcu sam ich wyselekcjonował i wyszkolił. Wiedział, że bez słowa wykonają każdy jego rozkaz. Wiedział, że samotnie są bezradni, ale razem stanowią niebywałą potęgę. On to wiedział, ale oni jeszcze nie. Nadal wśród załogi zdarzały się konflikty. Lekarze i obserwatorzy przydzieleni przez Dominium twierdzili, że to kwestia czasu. Minęło zbyt niewiele czasu. On jednak wiedział, że nie o to chodzi. Prawdziwe więzy powstają tylko w podczas walki. Prawdziwie komuś można zaufać tylko wtedy, gdy razem przechodzi się przez piekło. Tylko więzy krwi są nierozerwalne. On to wiedział, oni jeszcze nie, ale się dowiedzą. Szybko. Szybciej, niż się spodziewają.
  — Komandorze, wroga flota zajmuje pozycję.  — Odezwał się młody oficer siedzący obok.
Pokiwał lekko głową. Jego adiutant był młodym oficerem. Dopiero co ukończył akademie. Nie znał go dobrze, ale jak na razie sprawował się bez zarzutów. Nie lubił takich młokosów. Zawsze były z nimi jakieś problemy. Chcieli się wykazać. Byli brawurowi, ale brakowało im rozsądku. Jednak przyjęcie go na adiutanta było jednym z wymogów senatorów Dominium. Nie sprzeciwiał się.
  — Nawigator. Szeroki, pasywny skan sektorów 1 do 8. Łącznościowiec. Maskowanie drugiego stopnia, zero komunikacji. Oficer taktyczny. Alarm 4 stopnia, przekierować 30% mocy reaktora do generatorów. — Zaczyna się. Mały, zwrotny, ale przestarzały krążownik i świetnie wyszkolona załoga pod jego dowództwem przeciwko flocie o nieznanej liczebności i sile. Łatwo go nie dostaną. Na jego twarzy pojawił sie szyderczy uśmiech.
  — Raport.
  — Sektory 1 do 4 puste, w 5 i 6 wykryto lekkie zakłócenia przestrzeni. Prawdopodobnie korwety o napędzie grawitacyjnym. Sektor 7 pusty. W sektorze 8 wykryto pasmo radiacyjne charakterystyczne dla gigatonowców o reaktorach fuzyjnych.
Chwilę przeglądał mapę układu na holoprojektorze.
  — Alarm stopnia 3, rekatory na 75% mocy. Kurs 5:21, wznoszenie 5, punkt odniesienia pulsar T-Z-1. Wyłączyć napęd główny, przechodzimy w tryb utajnienia.
Dla kogoś z zewnątrz, kto dysponowałby tylko standardowymi czujnikami, krążownik nagle zniknął. Przestał istnieć, a raczej, według SI analizującego dane, nigdy nie istniał. Poprzednie odczyty były błędne. Dla kogoś, kto mógł wykorzystać optykę, krążownik wleciał do wnętrza asteroidy, jednak planetoidy tej nigdy nie było. Technika ta była jednak bardzo prosta. Wyłączenie napędu głównego uniemożliwiało wyśledzenie i określenie wielkości jednostki. Statek nie emitował żadnego promieniowania, a zachowanie ciszy nadawczej zapewniało ochronę przed skanerami, które miały wykrywać światło laserów komunikacyjnych. Ostatnim etapem maskowania, było ukrycie jednostki w holoprojekcji asteroidy, która następnie zostawała zastąpiona rzeczywistym maskowaniem – plastyczną, uformowaną w losowe kształty masą, która była wypychana poprzez pory kadłuba. Całość z dalek wyglądała jak mały meteor. Komandor sam wymyślił tą taktykę i był z niej dumny. Zastosował ją już kilka razy w różnych sytuacjach. Zawsze skutkowała, gdyż nigdy nie była dokładnie taka sama.
  — Wysłać ducha do sektorów 5 i 6, pasywne nasłuchiwanie z sektora 8.  — Był gotowy. Teraz musiał poznać przeciwnika, chciał dowiedzieć się jak najwięcej, zanim rozpocznie walkę. Informacja jest jednak najpotężniejszą bronią.

   Do wnętrza bunkra docierały ciche echa wybuchów. Mieli nad sobą ponad 200 metrów betonu, stali kompozytowej i ziemi, ale i tak drżenie było wyczuwalne. Nie docenili Sędziego. Okazało się, że najprawdopodobniej po pokonaniu atakujących Tselończyków zebrał pozostałe oddziały i wyruszył sprawdzić prawdziwość raportu otrzymanego ze stacji nasłuchowej. Wszystko nastąpiło błyskawicznie, jednak i tak o wiele za wolno jak dla nich. Pierwsze pociski dostrzeżono o 22:00 czasu 24 godzinnego obowiązującego na Lotosie. Minutę później, pociski zbliżyły się na odległość 200 kilometrów, jednak cała obsada bunkra była już wewnątrz. Byli doskonale wyszkoleni. Kilka sekund później zostały wystrzelone rakiety przechwytujące, a schron otoczono kopułą pola ochronnego. O 22:02 pociski agresora zniszczono w odległości 100 kilometrów, a w kierunku Saratogi został wysłany komunikat o ataku. Rozpoczęła się realizacja planu awaryjnego. Oddział miał pozostać w bunkrze do momentu otrzymania rozkazów dowództwa lub, jeśli wróg przedrze się do wnętrza, odpowiedzieć kontruderzeniem i przebić się do pojazdów ewakuacyjnych. Pierwotnie mieli wykonać kilka szybkich ataków z zaskoczenia i upozorować napaści Tselończyków, jedna teraz, gdy zostali już wykryci, realizacja planu nie miała sensu. Wybuchy stawały się coraz głośniejsze. Sędzia musiał sprowadzić zgniatacze. Aż się skrzywił na myśl o tych wielkich, kilkunastu-tonowych karykaturach pająka. Sześć nóg i centralny korpus, który w większości  wypełniało potężne wiertło fuzyjne. Maszyna pierwotnie stworzona jako serwomechanizm wspomagający górników w systemie Hatak szybko znalazła jednak inne, mniej pokojowe zastosowanie. Okazało się, że wiertło może z równym powodzeniem kruszyć pancerze fortyfikacji co tytanowe sklepienia jaskiń. Pajęczaki, gdyż tak je nazywano, nie były jednak wykorzystywane tak często jak się spodziewano. Wielu dowódców wolało użyć taktycznych ładunków termojądrowych, niż czekać na powolnego niszczyciela. Do stosowanej taktyki nie zrażał ich nawet fakt, że po wybuchu bunkier nie nadawał się najczęściej do ponownego użycia. Dlatego też oddział ucieszył fakt, że Sędzia używa robotów, a nie bomb. Mieli jeszcze jakieś 5 godzin spokoju, a potem kolejne 10, jeśli sędzia sprowadził tylko jednego niszczyciela. Pod pierwszym polem ochronnym, które i tak samo w sobie było wystarczająco silne by wchłonąć większość energii kinetycznej pocisków wroga, znajdował się eksperymentalny deflektor. Nowe cudo opracowane w laboratoriach Dominium miało ponoć nie tyle zaabsorbować energię wrogiej broni, co odbić ją do źródła emisji. To była teoria, gdyż w praktyce wynalazek był testowany tylko w warunkach laboratoryjnych. Dowództwo jednak stwierdziło, że jednym z zadań ich oddziału będzie przetestowanie nowej technologii. Nie był z tego rad. Nikt w drużynie nie był. Nie cierpieli pokładać własnego życia w nieprzetestowane gadżety. Jednak rozkaz to rozkaz. Stawiając więc obronę, zgodnie z zaleceniami techników umieścili tuż pod pierwszą tarczą pochłaniacz deflektora. Popatrzył na łącznościowca, który niemym kiwnięciem odpowiedział na pytanie dowódcy. Oby nie musieli sprawdzać skuteczności nowej technologi. Oby Saratoga przesłała rozkazy.

   — W sektorze 5 wykryto 2 korwety i jeden gigatonowiec. Okręt identyfikuje się jako transporter kolonialny. Korwety lecą w szyku eskortowym. Przyznany stopień zagrożenia 2. W sektorze 6 wykryto 4 korwety rakietowe Dominium i 4 jednostki tej samej klasy ale w konstrukcji kolonistów. Przyznany stopień zagrożenia 3. Nasłuch sektora 8 wykrył prawdopodobnie 10 lub 12 jednostek o napędzie fuzyjnym. Prawdopodobnie, sądząc po zakłóceniach grawitacji, krążowniki typu II. Przyznany stopień zagrożenia 5... — Odczytywał raport adiutant. Komandor zacisnął dłonie. Krążowniki, korwety i gigatownowiec, który może być transporterem, ale nie musi. Najwłaściwszym rozwiązaniem byłoby przeskanowanie 8 sektora i określenia rzeczywistej ilości okrętów i ich uzbrojenia. Jednak metod opisanych w podręczniku akademii dawno nie wykonywał i dzięki temu jeszcze żył. Stalowoszare oczy wpatrywały się w holoprojektor.
   — Korekcja kursu. Wektor końcowy na przestrzeń pomiędzy sektorami 5 i 6. Pełna gotowość obu eskadr. Uzbroić głowice i wieżyczki. Rozpocząć ładowanie miotaczy. — Przymknął na chwilę oczy. Nie potrafił zrozumieć co jest właściwym celem tych manewrów. Co chce udowodnić lub osiągnąć senat. Zacisnął pięści i raptownie sie wyprostował. — Korekta kursu. Krótki impuls, ścieżka na przechwycenie transportowca. Pełna moc absorberów. — Mostek rozświetlała jedynie nikła poświata ekranów. Wszyscy byli maksymalnie skupieni. Nikt się nie odzywał. Załoga ufała i wierzyła swemu dowódcy. W końcu był przecież legendą. Na dodatek legendą, która jeszcze żyła i miała się całkiem dobrze.

   Załoga transportera dostrzegła meteor już w momencie jego wejścia w przestrzeń sektora 5. Nagłą zmianę kursu komputery pokładowe wytłumaczyły zakrzywieniami grawitacji wytworzonymi przez pobliską flotę, więc nikt nie zwrócił większej uwagi na to zdarzenie. Gdy nawigator potwierdził kurs kolizyjny podjęto standardowe środki bezpieczeństwa. Podniesiona została osłona pierwszego stopnia, a dziobowy laser górniczy namierzył cel. W momencie gdy odległość wyniosła 10km rozpoczęto ostrzał w celu rozbicia planetoidy na drobniejsze fragmenty, które miały następnie zostać wyłapane przez osłonę. Zainteresowanie załogi wzbudziło dopiero dziwne zachowanie obiektów, które początkowo uznano za fragmenty odłupane z meteoru. Grupa drobnych, początkowo bezładnie przemieszczających się obiektów, nagle wystrzeliła z ogromną prędkością w stronę obu korwet. Przez pierwsze kilka sekund nadal nikt nie wiedział co się dzieje. Dopiero gdy komputer pokładowy zameldował o napędzie fuzyjnym, w które najprawdopodobniej były wyposażone owe zjawiska, dowódca transportowca zaczął wydawać rozkazy. Jednak było już za późno. Dwie eskadry idealnie wykonały manewr. Trafienie lancami jonowmi w niczego nie spodziewające się korwety, sparaliżowało całkowicie pokładową elektronikę. Zazwyczaj broni tej nikt nie używał, gdyż była zatrzymywana przez najsłabsze osłony. Jednak jeśli jednostka nie zdążyła takowych podnieść wtedy spustoszenia były ogromne. Dwanaście myśliwców wykonało nawrót. Umiejętności pilotów były imponujące, jednak jakoś nikt ich nie podziwiał. Obie eskadry skierowały się w stronę transportera. Cały manewr trwał kilkanaście sekund.... c.d.n... (może ;)

MightyBaz

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #134 dnia: Styczeń 04, 2010, 09:11:54 »
niestety wpłynęło tylko jedno opowiadanie w grudniu, dlatego nie będzie konkursu za grudzień. Przykro mi.  :'(

Ogłaszam, że bazooka V zostaje zamknięta.

Mooneye

  • Użyszkodnik
  • Wiadomości: 30
    • Zobacz profil
  • Imię postaci: Mooneye
  • Korporacja: Shocky Industres Ltd.
  • Sojusz: The Alternative 4
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #135 dnia: Styczeń 04, 2010, 10:45:44 »
niestety wpłynęło tylko jedno opowiadanie w grudniu, dlatego nie będzie konkursu za grudzień. Przykro mi.  :'(

Ogłaszam, że bazooka V zostaje zamknięta.

Buuuuu... ;( Święta tak mnie rozleniwiły, że nie dałem rady skończyć kolejnego epizodu. A teraz sobie poczeka na inną okazję. 


hakatu

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #136 dnia: Styczeń 05, 2010, 23:45:36 »
Hm... szkoda, a uwzględniłem te 100mil w plexie na piątek.. będzie trzeba jakoś inaczej to zdobyć.

Komentarze do grudniowego i styczniowego tekstu mile widziane. Jeżeli się komuś podoba, to się cieszę ;)

Edwin

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #137 dnia: Czerwiec 12, 2010, 01:26:23 »
Bump...
a to już koniec definitywny czy można jeszcze coś wrzucać Panie Baz ? :)

miałem pomysł na fajny rysun w klimacie eve fajnie było by go tu podesłać ;)

Loc0

  • Gość
Odp: Baz'ooka V - komiks+text
« Odpowiedź #138 dnia: Czerwiec 13, 2010, 12:56:54 »
Necro? ;p