Eve Online > Events & Competitions
Baz'ooka V - komiks+text
hakatu:
:angel: nie..... nie tak ;) Dodałem, bo myślałem, że można... kierując się Twoją poprzednią wypowiedzią. Tylko tyle :coolsmiley:
MightyBaz:
btw napłynął tylko jeden tekst :'(
Mooneye:
Żeby pustawo nie było to i swoje ostatnie wypociny dorzucam. Zatem kolejna cześć opowieści z kantyny...
Raport IV - Więzi krwi
- Ep.3 - Rozdarte szwy -
Centrum medyczne na stacji republiki w Kizama VI przy 4 moone...
- Qłarwa jego mać! - to pierwsze, co wykrzyczałem wewnętrznym głosem, zaraz po wyrwaniu z mroźnego snu. Ale i rzeczywistość okazałą się równie chłodna. Nie cierpiałem tego, zresztą chyba nikt nie przepadał za takim przebudzeniem. Jednakże zawsze chyba lepiej otworzyć oczy w przenikliwe zimnym płynie, niż mieć je na wieki zamknięte.
Kiedyś mi pewien technik próbował wytłumaczyć działanie procesu tzw "wskrzeszenia". Mimo tego nigdy nie potrafiłem zrozumieć bełkotu o przeniesieniu jaźni, odrodzeniu w nowym klonie itd. Głowa tylko od tego bolała, a ja migrenowe stany naprawdę źle znoszę. Katem oka zauważyłem stojące opodal droidki medyczne, jedna trzymała chyba syntetyczny koc. Skrzywiłem się tylko z niechęcią. Zatęskniłem za wykwalifikowaną kadrą pielęgniarek, takimi o bogatych możliwościach oddechowych i cieplnych zarazem. Ech, gdzie te kobiety z dawnych lat, teraz im też tylko kosmos w głowach. Jadnak najbardziej mi teraz brakowało mojej menażki, a szczególnie jaj ognistej zawartości. W tym właśnie momencie zreflektowałem się, że przecież już nie jestem na stacji w Jita.
Zanim mnie wyciągnęli z lodowatej puszki, osuszyli z tego kisielu i odłączyli wszelkie rurki oraz kabelki, mogłem sobie powoli w pamięci wszystko poukładać. Wciąż nie znałem motywu napaści. Faktem, że głupotą można nazwać przekonanie o nie posiadaniu żadnych wrogów. Każdy ich miał, bez wyjątku. Pokrzepiałem się naiwną nadzieją, że mam ich zdecydowanie mniej niż przyjaciół. Mimo to ktoś bardzo pragnął mojego bladego amarrskiego tyłka. Pytanie kto, niestety, pozostało bez odpowiedzi. Z kontemplacji gwałtownie wyrwała mnie droidka medyczna, wycierająca mnie z oblepionej mazi i niebezpiecznie zbliżająca się do...
- Gdzie ty mnie paskudny robocie dotykasz! - wycedziłem bełkocząc i wykonując zaraz zamach jedną nogą. Moja stopa momentalnie bardzo żałowała tego kopnięcia.
Z opuchniętym i obolałych palcem dokuśtykałem do przebieralni. Przyodziałem podaną togę, przypominającą białe prześcieradło, i ruszyłem do sali odnowy. Tam na wibracyjnym lożu znów oddaliłem swe myśli w stronę minionych wydarzeń. Pierwsze, co oczywiście poczułem, to mieszankę złości i bezradności. Niepierwszy raz już ginąłem, a liczbę moich kolejnych klonów również dawno temu przestałem liczyć. Emocje jednak były wciąż takie świeże i nawet jakbym jeszcze czuł piekący ból, promieniujący w miejscu postrzału. Ale przecież nic tam nie ma, żądnej krwi ani spalonej skóry. Zabójcza rana tliła się jedynie w moje głowie, a wściekły krzyk był już tylko gasnącym echem. "Leżaczek", jak go potocznie nazywałem, dostarczał teraz nowych odczuć. Impulsy, które generował, pobudzały zaspane jeszcze mięśnie. Łaskotki wywołane przez niskonapięciowe wyładowania prawie przypominały mi dotyk hinduskich masażystek, niestety jednak stanowiły kiepską formę zastępczą. W każdym razie, po klonowej chłodni SPA, dobre i to. Nie wiem nawet, kiedy zmrużyłem powieki i zasnąłem.
Całe "wskrzeszenie" trwało chyba z dobry dzionek. Ładnie mnie tam podmyli, zbadali i zregenerowali, a na koniec wyprosili ze sterylnych bloków kompleksu medycznego. Do tego dali na odchodne czyściutki standardowy lśniąco-biały kombinezon. No i radź sobie świeżo upieczony klonie już sam. Stając na bruku republikańskiej stacji, biały jak bałwan zimowa porą, powoli przypominałem sobie otaczające miejsce. Trafiałem tu chyba już nie raz i przy każdej wizycie czułem podobny niepokój,czy to przez te lśniące i niewygodne gacie, czy też może ze względu na raczej nieprzyjemne spojrzenia minmatarskich mieszkańców. Takie małe Deja Vu. Sterczałem tak jeszcze przez chwile, aż w końcu zabrałem myśli. Przede wszystkim potrzebuję nowego stroju, ale żeby sobie nowe wdzianko sprawić, muszę mieć kredyty. Tak samo bez pomocy ISKów nigdy nie ruszę z tej stacji. Dziewczyny zapewne, nieświadomie ostatnich zajść, dalej załatwiają papierki przewozowe w odległym regionie The Forge. Zostałem więc sam bez forsy i bez transportu. Nic więc dziwnego, że pierwsze kroki skierowałem do pobliskiego automatu bankowego. I znów złe fatum zwietrzyło mój trop. Zawartość konta prawie pusta. Nawet nie wiem czy starczy na przelot promem do pobliskiej bazy w Shaha. Normalnie same kłody pod nogi. Jedyna nadzieja, iż namierzę kogoś z członków SHCK i mnie poratują. Trudno, trzeba zadzwonić i poczekać. Kupić mniej krzykliwe ubranie. Ale przede wszystkim muszę się napić! Stąd zaraz ruszyłem na poszukiwania odpowiedniego przybytku.
Wściekle czerwony neon "Нимфа спокойной воде" zdecydowanie wyróżniał się spośród innych świecidełek. Cyrylica i do tego animowane logo z butelką i sierpem przyciągało uwagę. Co prawda, minęło sporo cykli od czasu jak czytałem coś w archaicznym rosyjskim. To chyba "Rusałka" albo "Syrenka" i coś niezrozumiałego. Zaciekawiony cóż tu faktycznie leją, ruszyłem zdecydowanym krokiem w stronę wejścia. No i faktycznie lali... porządnie lali. Zaraz po minięciu bramy w szerokim holu przeleciało mi nad głową czyjeś zamroczone ciało. Ledwo zdarzyłem wykonać kuca na pstrokato czerwony dywan. Facet przeleciał przez otwarta furtkę i wylądował na bruku. O dziwo nic nawet nie jęknął przy upadku, tylko tak jakby dalej lekko pochrapywał. Dziwne... ale w sumie nie tylko to mogłoby kogoś zaskoczyć. Opodal dwóch miejscowych prało się po pyskach, rechocząc zaraz po każdym uderzeniu. Raz jeden, a raz drugi obrywał. Następnie gromkim śmiechem okazywał czerpiącą z tej bijatyki niezrozumiałą mi przyjemność. Matarzy! Pełno tu takich szaleńców. Gdy się nie tłukli, to hucznie biesiadowali, a przy wszystkim radośnie rycząc wniebogłosy. Taka to już ci ich tradycja i styl życia. Przynajmniej większości.
Kroczyłem dalej długim holem. Byłem szturchany w tłoku, a czasami omijałem tych co woleli już spędzać czas w pozycji leżącej. W każdym razie panował tu niezły bajzel, musiała to być populara melina. Szybko jednak przekonałem się, jak pochopnie i błędnie wszytko oceniłem. To, co zobaczyłem po przejściu korytarza zaskoczyło mnie tak, że przez dłuższą chwilę stałem jak wryty. Ujrzałem sale prawie jak z obrazka podręcznika o historii pradawnych cywilizacji. Pomieszczenie aż błyszczało od przepychu i wszelakich lśniących barw. Goście siedzieli wygodnie na antycznych tapicerowanych sofach. Popijali napoje, serwowane z dziwnych stalowych kociołków, które to stały w centrum każdego stołu. Panował tu nieskazitelny ład i spokój, a ludzie rozmawiali kulturalnie, delektując się napojem i biszkoptami dostarczanymi przez kelnerki o długich warkoczach. Na małej scenie jakiś podsiwiały staruszek o gęstej brodzie, przygrywał zaciekle na bałałajce, dodając temu miejscu wyjątkowego klimatu. Normalnie porządny lokal dla wyższych sfer. Kto by przypuszczał po tym co widziałem w korytarzu. Ale wszytko do czasu...
- Ty durak! - zaryczała pulchna niewiasta, groźnie machając nad głową jakiegoś półprzytomnego galantyjczyka. - Pić nie umiesz, to nie chlej. A nie potem udajesz śpiewaka operowego i wszczynasz awantury! Paszoł mi won!!
Zaraz też kolo niej wyrosło dwóch barczystych dryblasów. Złapali jegomościa i zaraz wybiegli z towarem, mijając mnie w przejściu. Przez moment w sali panowała idealna cisza. Kobieta skinęła tylko w stronę grajka i zaraz zabrzmiała brzdękana melodia, a chwilkę później sala wróciła do życia. Ja oczywiście stałem dalej jak otumaniony, aż do momentu, w którym poczułem na sobie czyiś wzrok.
- Maładiec, a ty szto? - zabuczał ponownie barytonowy głos, co prawda nie tak donośny jak wcześniej. - Z klonowni żeś jeszcze nie przebrany, a może ty jakowy czudak?!
Kobieta nie tylko mówiła z zabawnym troszku akcentem, ale jej strój mógłby również za taki uchodzić. Cała otulana lekko prześwitująca beżową toga, a we włosach miała wpięty wianek z podsuszonych kwiatów. Może też i była troszku przy kości, ale jej tusza nie wzbudzała śmiechu. Przede mną stała prawie dwumetrowa krasawica, co zapewne pstryknięciem palców posłała by mnie na drugi kraniec sali. Normalnie kawał baby.
- Jeśli karta bankowa twa pełna, zapraszam do mej "Nimfy spokojnej wody". Jeśli nie to poszed precz!
Zaproszenie było szybkie, zwięzłe i na temat. A za darmo to wiadomo co zazwyczaj można dostać. Całe szczęście miałem troszku kredytów i zaraz spocząłem przy małym stoliku z tym stalowym kotłem w środku. Zwali to "samowar", buczało to i piszczało przeokropnie. Zaraz jedna z kelnerek zaczęła coś tam kręcić i za chwile podali mi z tego herbaty. Mówili, że z prądem. Całkiem niezła, szczególnie z tym dodatkiem. Biszkopty równie smakowite. Zresztą to była pierwsza rzecz jaąk dziś miałem w ustach, no poza rurami i ta odżywczą mazią, w której trzymają klony. Zatem konsumowałem pierwszy posiłek na nowej drodze życia. Nie powiem, zaczęło się smakowicie. Zamówiłem jeszcze później wódeczki "pomsty Rasputina" ze śledzikiem i byłem już prawie cały w skowronkach.
Później nadałem z lokalnego terminala komunikat do dziewczyn oraz do biura Shocky. Zobaczymy, któż zjawi się pierwszy. Na razie pozostało czekanie i zbieranie sił w tej baśniowej herbaciarni. Na nudę i brak towarzystwa nie miałem co narzekać, gdyż zaraz gościłem przy stole samą szefową i główną nimfę. Ludmiła, bo tak miała na imię, okazała się bardzo wścibską osobą. Zasypywała mnie wręcz: czy mi smakuje podawany wywar i jak oceniam jego aromat, czy aby biszkopty nie są zbyt mało kremowe, co sądzę o wystroju... itd. itp. W końcu jednak skierowała swą ciekawość w inną stronę.
- A ty malczik, szto ty takowyj albino ? - zapytała, kręcąc kuprem w zajmowanej 2-miejscowej sofie, a jej głos trzeszczał jak mebel, na którym siedziała.
- Ja już taki od urodzenia - odrzekłem, wypijając kolejny łyk wywaru.
Pytała i pytała, już powoli zaczynało mnie to męczyć. Najbardziej ją jednak nakręcił mój kombinezon, nie mogła się wręcz nadziwić, jak można nosić tak niegustowną szatę. Przecież to standardowe gacie medyczne, a nie salonowy frak. Glamour to ja w tym wdzianku wcale nie byłem, a ta mi jeszcze to wytykała. Zresztą Ludmiła w tej swojej todze i wianuszku nie wyglądała lepiej. Z nimfą miała tyle wspólnego, co ja z mitycznym herosem. Śmiechu to wszystko warte. Siedziałem jednak, z poważną miną tolerując mojego gościa. W końcu ją to znudzi, a rozdrażnić właścicielkę chyba było łatwo. Kobita z temperamentem, wolałem nie ryzykować i posiedzieć tu dłużej. Nie jak ci, których uczono tu latać.
Straciłem rachubę czasu i nie wiem ile mi zajęło osuszenie blaszaka, tego całego "samowaja". Oczywiście z prądem i czułem się teraz bardzo naładowany. Aż mnie nosiło, żeby zrobić coś wielkiego, niepowtarzalnego, chciałem śpiewać, recytować wiersze i... zaliczyłem wtedy pierwszy odlot w mojej nowej karierze klona.
Ze snu wyrwał mnie nagły wstrząs, a kolejny poczułem za moment w mojej głowie. Oddał bym teraz królestwo za szklankę wody i aspirynę. Ale gdzie ja jestem? Oczy miałem zlepione i ledwo rozpoznawałem otoczenie. Ale na pewno nie w przytulnym barokowym wnętrzu "Nimfy spokojnej wody". Tego byłem pewien. Znów poczułem kolejną falę wibracji. Obawiałem się najgorszego: iż niestety nieświadomie opuściłem stacje. Cholera, znów mnie porwali? Wtedy usłyszałem czyjeś kroki i kobiecy głos.
- W końcu raczyłeś się obudzić.
- Ktoś ty? - zapytałem, mrużąc jeszcze oczy.
- Ta, co ci ratuje hulaszcze dupsko... znowuż! - odparła zdecydowanie. - Nie wypłacisz mi się za to wszystko, Moon. Zbankrutujesz... zobaczysz.
Wtedy ją poznałem. Akuma Sudo. Odsapnąłem z ulgą i ległem na posłaniu. Znów jestem wśród swoich...
hakatu:
Łowca cz.2
Komando elfów prawie niezauważalnie przemierzało las. Wprawny obserwator zauważyłby tylko nienaturalnie padające cienie, ale określenie zjawiska je wywołującego było procesem na tyle długim, iż zanim doszedłby do jakichkolwiek wniosków, padłby ze strzałą o zielonych lotkach tkwiącą w tchawicy. Lasy należały do elfów. Nikt bez zgody Rady nie mógł bezpiecznie podróżować pomiędzy drzewami. Zresztą i tak, bez przewodnika, nikt nie był w stanie wejść głębiej na terytorium jakiegokolwiek elfiego rodu, niż pierwsze młodniki. Co odważniejsi służyli za ostrzeżenie dla innych, przypominając humanoidalne jeże leżące pośród drzew. Elfy nie znały litości dla obcych.
Pięciu Tancerzy Wiatru bezszelestnie patrolowało swój obszar granicy. Mieli polecenie natychmiastowego zabicia jakiegokolwiek obcego stworzenia, które zbliżyłoby się do granicy lasu. Elf dowodzący komandem stał na wzniesieniu, obserwując swych podwładnych. Był zadowolony. Jego podwładni byli wspaniale wyszkoleni, znali las, świetnie przystosowywali się do nowych sytuacji. Byli dumni z tego, iż są elfami i bronią swych ziem. Zapewne także trzech z tej czwórki zginie z powodu tej dumy. Zbliżały się niepewne czasy, możliwe, że elfy znów będą musiały otwarcie uczestniczyć w walce. Legenda mówiła o zbliżającym się czasie jako o ostatecznej walce ze złem. Elf osobiście nie wierzył w opowieści starszyzny, ale świat zdawał się potwierdzać ich słowa.
— Sliverze! — Jeden ze zwiadowców wołał do niego z granicy lasu. — Jacyś ludzie zbliżają się do naszych lasów, zdaje się, że należą do któregoś z równinnych plemion. Prowadzeni są przez drova.
— Przygotujcie się do walki. Niech każdy z was wybierze sobie jednego z nich jako cel i będzie gotowy. Wyjdę naprzeciw temu czarnoskóremu elfowi. — Mówiąc to, dowódca komanda schował trzymany w rękach łuk do kołczanu i wyszedł przed ścianę drzew. Zbliżająca się grupa była złożona z sześciu lekkozbrojnych jeźdźców. Wprawne oczy elfa wypatrzyły z pozoru niedbale przymocowaną broń do siodeł, ale postawa jeźdźców sugerowała, że gotowi są natychmiast jej użyć, użyć skutecznie. Oczekując na przybyszów, zastanawiał się, czegóż to ci ludzie mogą chcieć od ich lasów, i czym przekupili elfa mroku? Ciemny elf w środku dnia, do tego będący przewodnikiem równinnych ludzi.
— Bądź pozdrowiony bracie, elfie lasów. — Podchodzący drov nie przypominał przeciętnego przedstawiciela tej rasy. Był nieco niższy i poruszał się z mniejszą gracją. Jednak był lepiej zbudowany i o wiele bardziej ostrożniejszy. Odziany był w skórzaną zbroję z narzuconą na górę kolczugą, na plecach podwójny elfi miecz i łuk kompozytowy. Był myśliwym, który przystosował się do warunków powierzchni. Dowódca komanda uśmiechnął się. Jego ludzie zdążą przebić go strzałami, zanim sięgnie po swoją broń.
— Witaj elfie podziemia. Co cię sprowadza do mych lasów?
— Zwą mnie Arkhan i jestem tropicielem Czarnej Pani. Przybywam do was jako posłaniec Królowej. Mam wiadomość dla waszej rady. Ci ludzie zapewniają mi ochronę na lądach słońca. Prosiłbym więc o doprowadzenie mnie przed oblicze przewodniczącego i opiekę nad mą eskortą. To mówiąc drov odpiął pendent podtrzymujący pochwę miecza oraz łuk. Jego broń ze szczękiem spadła na ziemię. Jakby tego oczekujący jeźdźcy zsiedli z koni i złapawszy je za uzdy, podprowadzili do dwójki elfów.
— Nie często się zdarza spotkać podróżującego po powierzchni, pod eskortą ludzi drova. Zaiste takoż dziwne rzeczy mówisz. Jednakże pakt elfów nadal obowiązuje, las was nie skrzywdzi, masz na to moje słowo. Co do twojej pierwszej prośby - muszę ją rozważyć. — Mówiąc to, Sliver odwołał swoją drużynę z posterunków. Elfy sprawnie rozbiły obozowisko na pograniczu drzew i zajęły się przygotowywaniem posiłku. Noc minęła spokojnie. Tancerze Wiatru pełnili wartę, pozwalając wypocząć podopiecznym. Dowódca komanda nie odpoczywał tej nocy. Rozmyślał nad naukami kapłanów. Nad przepowiednią o ostatecznej walce i towarzyszącej jej Legendzie. Czyżby elfy rzeczywiście miały walczyć na równi z innymi rasami Mervenu o przetrwanie? Zaciskając dłonie, patrzył na śpiącego posłańca i jego ludzi.
Krasnolud zręcznie uniknął ataku. Topór przeciwnika precyzyjnie trafił w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się jego noga. Przeturlawszy się przez lewe ramię, stanął pewnie na nogach gotowy do przyjęcia kolejnego ciosu. Walka trwała już kilka minut, dwa krasnoludy walczyły wewnątrz placu treningowego. Pochodnie umieszczone na ścianach oświetlały pomieszczenie mętnym, drgającym światłem, powodując mylącą grę cieni. Oprócz dwójki walczących w pomieszczeniu znajdował się jeszcze krasnolud kapłan i wojownik Kasty Mistrzów. Obaj ćwiczący byli odziani jednakowo – ciężkie skórzane kaftany, naramienniki, nagolenniki, rękawice. Całe odzienie było wykonane z grubych płatów wyprawionej skóry, wzmocnionych gdzieniegdzie metalowymi ćwiekami dla dodatkowej ochrony. Jedyną różnicą było uzbrojenie. Jeden z krasnoludów wyposażony był w ciężki stalowy topór bojowy, a w drugiej ręce trzymał małą drewnianą tarczę. Drugi z walczących uzbrojony był w dwa krótkie krasnoludzkie miecze – broń pogardzaną przez większość wojowników, ale bardzo precyzyjną i śmiertelną we wprawnych rękach. Pomimo toczonego pojedynku, obydwa tkwiły nadal w pochwach przerzuconych przez ramiona krasnoluda. Dwa pendanty ściśle opasały klatkę wojownika, zezwalając na błyskawiczne dobycie broni.
Topór prowadzony był nisko, krasnolud odskoczył w tył, markując pad na plecy, w ostatniej chwili miękko odbił się rękami od podłoża i wykonując salto w tył, znów stanął w pewnej odległości od przeciwnika. Drugi z wojowników starając się unieść topór do natychmiastowego kontrataku, o mało nie stracił równowagi. Ten moment wykorzystał drugi z walczących. Rzuciwszy się do przodu, wyjął jeden z mieczy. Wykorzystując pęd nadany mu przez skok, pchnął z całej siły mieczem w ramię przeciwnika. Krasnolud zdążył jedynie zasłonić się tarczą. Cios był tak silny, iż miecz przebił tarczę i zagłębił się w niej prawie po jelec. Atakujący krasnolud nie wypuszczając głowiny broni, wykonał przewrót w przód i wyrwał tarczę przeciwnikowi. Odrzuciwszy bezużyteczną broń, wydobył drugi z mieczy i zaatakował towarzysza. Wprawnie prowadzony miecz przeszedł nad zastawą topora i trafił krasnoluda płazem w hełm. Oszołomiony przeciwnik zatoczył się w tył. Kontynuując natarcie, błyskawicznym ciosem wybił topór z ręki zdezorientowanego przeciwnika, a następnie kopnięciem przewróciwszy przeciwnika na ziemię, przyłożył mu ostrze do piersi. Kapłan z aprobatą pokiwał głową. Krasnolud schował miecz do pochwy i pomógł pokonanemu wstać. W tym momencie podszedł do nich Mistrz.
— Po pierwsze Stormbringerze, atakując toporem, należy wykonywać szybkie ciosy, a nie machać nim jak rzeźnik. — Popatrzył z naganą na drugiego krasnoluda. — Nie ciesz się tak Thornie. Z tobą porozmawiam za chwilę. Idź, pozbieraj rozrzucony ekwipunek.
Młody krasnolud ze spuszczoną głową, tłumiąc w sobie złość, odszedł w kierunku tarczy Stormbringera.
— Wykonując zasłonę tarczą, należy odbić broń przeciwnika lub pozwolić jej zsunąć się swobodnie po powierzchni, zmuszając w ten sposób przeciwnika do rozproszenia energii ataku... — Kontynuował swój wykład krasnoludzki wojownik.
Krasnoludzki kapłan obserwował trójkę opuszczającą salę ćwiczeń. Mistrz przez cały czas lekceważył drugiego krasnoluda, udzielając rad i tłumacząc tajniki walki tylko topornikowi. Kamienne wrota zamknęły się za krasnoludami. Wewnątrz pozostał zamyślony kapłan i otaczająca go cisza. Długa chwila minęła, zanim się poruszył.
— Czy oni naprawdę nie zdają sobie sprawy z jego prawdziwego potencjału? — Wyszeptał w pustkę i zgasiwszy pochodnie, opuścił jaskinię.
Komnatę wypełniało zatęchłe powietrze przesycone zapachem różnych odczynników chemicznych. Grupka krasnoludów otaczała zwartym kręgiem umieszczony centralnie stół, przy którym stał siwobrody wykładowca.
— Jak już zapewne wiecie, najważniejszym osiągnięciem krasnoludzkiej inżynierii było wynalezienie maszyny parowej i prochu. Dzisiaj zajmiemy się tym drugim odkryciem. — Przerwał i zaczerpnął powietrza. Była to już ósma grupa dzisiaj, której musiał wbijać w te durne łby to samo. Odczuwał już znużenie niekompetencją i ignorancją słuchaczy.
— Tak więc, odkrycie prochu było wynikiem przypadku. Jeden z pierwszych inżynierów poszukiwał jakiejś metody na przyśpieszenie prac wydobywczych w jednej z kopalń naszego klanu... — Krasnolud rozpoczął długi monolog na temat samej historii jak i metody powstania prochu. Kilkakrotnie udało mu się całkowicie zmienić temat, ale nikomu to nie przeszkadzało. Większa część słuchaczy dawno już zasnęła lub zajmowała się rzeczami całkowicie nie związanymi z analizą faktów podawanych przez wykładowcę. Większość. Jeden z krasnoludów w skupieniu chłonął każde słowo starego inżyniera. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, poza palcami umazanymi inkaustem i lekko zakurzoną brodą.
— ... i tak właśnie dokonano pierwszej próbnej detonacji. — Zadowolony z siebie krasnolud popatrzył po zgromadzonych. Zamyślony nie zauważył, jak ciekawska grupka słuchaczy odpaliła lont ładunku próbnego. Uświadomił go dopiero nagły huk i obłok dymu. Przerażony rozejrzał się po sali, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stał stół z odczynnikami, teraz znajdowała się tylko osmolona plama na posadzce i kilka dopalających się kawałków drewna. Całość dopełniało czterech ogłuszonych krasnoludów z nadpalonymi brodami. Inżynier ze smutkiem pokręcił głową. Oni nigdy nie zrozumieją wspaniałości krasnoludzkiej inżynierii. Popatrzył na zgromadzonych.
— Nie, tego na trzeźwo się nie da... — Westchnął i oddelegował krasnoludy na następne zajęcia.
Czy po to spędziłem swoją młodość jako inżynier Zakonu, a później dowodziłem oddziałami strzelców, aby teraz bezskutecznie starać się wpoić tym idiotom, jak ważna dla nas jest inżynieria? Dostrzegł go dopiero, gdy usłyszał nieśmiałe pokasływanie. Strapiony podniósł wzrok i dostrzegłszy źródło dźwięku, jakby nadal nie umiejąc zrozumieć, czego się od niego wymaga, zapytał:
— Słucham? W czym ci mogę pomóc drogi studencie?
Młody krasnolud, starając się jak najbardziej schować własną osobę, niepewnie popatrzył na starego inżyniera.
— Mistrzu inżynierze. Chciałbym poświęcić się technice. Chciałbym zostać inżynierem tak jak ty mistrzu. — Mówiąc to, wyprostował się i hardo popatrzył na swojego rozmówcę.
— Czy jesteś pewny swojego wyboru? Nie minął jeszcze wasz dwuletni okres inicjacji. Rozpoczynając naukę inżynierii, nie będziesz miał już możliwości zmiany decyzji.
— Tak, Mistrzu Inżynierze. Jestem pewny
— Udaj się więc do Mistrza Ironstorma i powiedz mu, że Firebreath daje ci swoją promocję. Mistrz Ironstom się tobą zajmie, a teraz odejdź. Muszę pomyśleć. — Mówiąc to powrócił do zbierania szczątków byłego stołu.
— Przynajmniej jeden... — Wymruczał spojrzawszy na kupkę niedopalonego prochu, jakby od niechcenia zgarnął ją na szuflę i wrzucił do wiadra. W oczekiwaniu na kolejną grupę uczniów, rozpoczął układanie porozrzucanych odczynników.
MightyBaz:
moze na świeta wpadnie wiecej tekstow :'( albo komiks? Ludzie maja wiecej czsu na czytanie, wiec warto cos splodzic, moze sam cos skrobne
Nawigacja
[#] Następna strona
Idź do wersji pełnej